Jakub Malik/Agencja Wyborcza.pl

Dlaczego pracują po kilkadziesiąt godzin? Bo mogą

Udostępnij:

– Lekarze, pielęgniarki, ratownicy medyczni i technicy elektroradiologii pracują w trzech, czterech miejscach, czasem kilka dób, przechodząc ze szpitala do szpitala, z gabinetu do gabinetu. Przez to, że leczą w wielu lokalizacjach, tego ciągu nie widać, nie drażni to kontrolera – komentuje w „Menedżerze Zdrowia” Sławomir Tubek.

W Wołominie jeden z lekarzy miał dyżur przez 66 godzin, a w Wieluniu specjalista pracował bez przerwy 73 godziny, pełniąc obowiązki kierownika oddziału noworodkowego z pododdziałem patologii noworodka – to możliwe, bo byli zatrudnieni na umowach cywilnoprawnych. Temu w piśmie do minister zdrowia sprzeciwił się Rzecznik Praw Obywatelskich, o czym informował „Menedżer Zdrowia”.

– Zasadny jest wniosek o podjęcie działań legislacyjnych zmierzających do określenia w ustawie o działalności leczniczej maksymalnego dopuszczalnego nieprzerwanego czasu pracy personelu medycznego, w celu wyeliminowania przypadków nadmiernie długiego czasu udzielania świadczeń zdrowotnych przez lekarzy zatrudnionych na podstawie umów cywilnoprawnych – zaapelował RPO.

Dlaczego niektórzy lekarze pracują po kilkadziesiąt godzin z rzędu?

Ponieważ mogą – tak samo jak pielęgniarki, ratownicy medyczni i technicy elektroradiologii. Niektórzy z przedstawicieli tych zawodów są zatrudnieni w trzech, czterech miejscach, przechodzą ze szpitala do szpitala, z gabinetu do gabinetu – czasem kilka dób, poza kodeksem (dzięki temu jest możliwe utrzymanie tego rozpadającego się systemu w jako takiej całości). Przez to, że leczą w wielu lokalizacjach, tego ciągu nie widać, nie drażni to kontrolera, bo czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.

Mówi się, ale niedługo przestanie
Ten wieloaspektowy problem znany jest od dawna – wypłynął pod koniec lutego, dzięki RPO i „Menedżerowi Zdrowia”, ale… za chwilę pewnie znów zniknie pod powierzchnią.

Sam – jako lekarz kontraktowy od 2008 roku – dyżurowałem na szpitalnym oddziale ratunkowym nawet do 36 godzin, najczęściej 12–24, jeden raz 48, ale nigdy dłużej…

Problemem należy zająć się kompleksowo i w szerszym kontekście. Jeszcze przed transformacją ustrojową byli czasem tacy, którzy pracowali za dużo.

Już ponad 20 lat temu ścierały się politycznie dwa nurty – jeden promujący państwowy system ochrony zdrowia, jak w Wielkiej Brytanii, a drugi ubezpieczeniowy, jak w Niemczech i Holandii. W naszym kraju powstała pewna hybryda – jak wiadomo z biologii, pewne hybrydy się udają, ale są nierozwojowe.

Czesi na początku transformacji wybrali drogę systemu ubezpieczeniowego, nie wprowadzali nowych form prowadzenia działalności medycznej (są jednostki i zakłady budżetowe, spółki publiczne), uregulowali kwestie wynagrodzeń i… dziś nie słychać o tamtejszych problemach w ochronie zdrowia. Także tych z dyżurami.

Nasza transformacja zrodziła strukturę prawną hybrydę, to jest samodzielny publiczny zakład opieki zdrowotnej. SPZOZ, czyli coś podobnego do muła. Już sama nazwa jest myląca – bo nie jest to pomiot samodzielny, tylko zależny od organu założycielskiego, którego charakter jest mniej czy bardziej polityczny. Co jest wygodne politycznie – może się zadłużać. Nie ma ustawowej jasnej procedury, co robić, jeśli są długi – nie ma możliwości przekształcenia czy łączenia się z innym SPZOZ bez procedury likwidacji. Słowo „likwidacja” nie jest przyjazne i nie przez wszystkich akceptowalne, mimo że może chodzić o likwidację formy prawnej, a nie firmy – to jednak niekoniecznie jest zrozumiałe dla części organów założycielskich. Ta niemożność przekształcenia bez przejścia procedury likwidacji jest mentalnie nie do przyjęcia przez część organów założycielskich i pracowników SPZOZ.

Co ma do tego Gauss?
Zgodnie z krzywą Gaussa część SPZOZ funkcjonuje dobrze, cześć w miarę, a te które źle – są w mentalnym potrzasku i powoli wykrwawiają się, zadłużając siebie i swój organ założycielski, powodując destrukcję systemu. Chociażby z tego powodu, że proces ten jest długi, wymaga między innymi ludzi – również takich, którzy będą pracowali poza Kodeksem pracy i ponad fizjologiczną normę, dyżurując po kilkadziesiąt godzin.

Oczywiście SPZOZ można przekształcić w spółkę publiczną – i tak się dzieje, ale nie obligatoryjnie. I to jest problem.

Są już organy założycielskie – samorządy terytorialne, gdzie już jest problem zadłużonego SPZOZ i zadłużonego organu założycielskiego, który nawet jeśli chciałby coś zrobić z podmiotem, to nie stać go na pokrycie ujemnego wyniku finansowego przy procedurze przekształcania.

Temat obligatoryjnego przekształcenia zakładów opieki zdrowotnej w spółki publiczne przewija się okresowo od lat, ale stale jest to nieakceptowalne politycznie i społecznie.

Jeśli zatem nie jest to akceptowalne społecznie i politycznie, to niech będzie akceptowane społecznie i politycznie to, co się dzieje – czas pracy personelu medycznego, liczba miejsc, w których leczą, i ich formy zatrudnienia.

Jeśli uważamy, że aby coś się podniosło, musi najpierw upaść – i to akceptujemy – to niech tak będzie, ale pamiętajmy, że to sporo kosztuje i to nie tylko w aspekcie finansowym.

Czy w końcu zrozumiemy problem?
Obligatoryjne przekształcenie SPZOZ w formy prawne o jasnych, od dawna znanych zasadach funkcjonowania jest podstawą naprawy systemu ochrony zdrowia w Polsce, racjonalizacji zatrudnienia i wydatków na zdrowie. Lepiej zapobiegać upadkom, niż leczyć ich skutki.

Nie wiem jednak, czy takie podejście jest akceptowalne, ale aby mówić o akceptowalności, trzeba najpierw chcieć zrozumieć problem.

Komentarz dr. n. med. Sławomira Tubka ze Szpitala Wojewódzkiego w Opolu, konsultanta wojewódzkiego w dziedzinie chorób wewnętrznych na Opolszczyźnie.

Menedzer Zdrowia twitter




 
© 2024 Termedia Sp. z o.o. All rights reserved.
Developed by Bentus.