Joanna Nowicka/Agencja Wyborcza.pl

Mistrzowie Śląskiego Uniwersytetu Medycznego – prof. Lech Cierpka

Udostępnij:
O tym, dlaczego wybrał zawód lekarza, jak zaplanował drogę od chirurga do transplantologa, co jest fascynującego w jego dziedzinie medycyny i jak powinna wyglądać relacja mistrz – uczeń mówi prof. dr hab. n. med. Lech Cierpka z SUM, konsultant krajowy w dziedzinie transplantologii.
Dlaczego wybrał pan zawód lekarza? W wielu przypadkach decydują o tym tradycje rodzinne – inni mówią, że to pewny, zawsze potrzebny zawód, pracy nigdy nie zabraknie. Jak wyglądało to u pana profesora?
– W mojej rodzinie nie było takich zawodowych tradycji. Urodziłem się w Chorzowie – Batorym, dawniej Hajdukach, dzielnicy robotniczej, tuż przy hucie. Ojciec był mistrzem stolarskim, miał zakład stolarski. Myślę, że to okres nauki w LO im. Stefana Batorego stał się decydujący dla późniejszych wyborów. Byłem dobry z chemii, fizyki, biologii. Poza tym jako pacjent, już w liceum, miałem swój epizod pobytu w szpitalu w Katowicach przy ulicy Francuskiej, z którym zawodowo jestem związany niemal całe życie. Byłem niezwykle zafascynowany pracą szpitala jako „organizmu”, zaangażowaniem lekarzy, pielęgniarek. Zetknąłem się z zupełnie nową rzeczywistością – młody, sprawny chłopak, nagle zdany na pomoc innych. Już w liceum wiedziałem, że będę zdawał na medycynę. I cóż, zdałem egzamin na Wydział Lekarski ówczesnej Śląskiej Akademii Medycznej, ale decydujące okazały się „punkty za pochodzenie”, które nie obejmowały dzieci „prywaciarzy’’, jak nazywano rzemieślników. Nie dostałem się z powodu braku jednego, czy dwóch punktów. Na szczęście dla takich osób, które zdały egzamin, a brakowało im jednego, dwóch punktów, w tych czasach, rektor stworzył furtkę pod postacią „roku zerowego”. By dostać się na pierwszy rok trzeba było odpracować rok w szpitalu na etacie salowego lub noszowego i w Rokitnicy zaliczyć przez dwa semestry dodatkowe egzaminy z chemii, biologii i fizyki. Trafiłem znów na Francuską, gdzie zostałem noszowym na bloku operacyjnym. Wtedy pojawiła się fascynacja chirurgią. Warto w tym momencie przypomnieć młodszym kolegom, że wówczas skalpele ostrzyło się jak brzytwy na skórzanych paskach. Gaziki cięło się z wielkich rulonów. To była nauka zawodu od podstaw.

Pierwsze dwa lata nauki w Rokitnicy były bardzo stresujące. To jakby się dostało młotkiem w głowę po nauce w liceum. Na pierwszych zajęciach z anatomii trzeba było zaliczyć kości kończyny górnej, a za tydzień ścięgna łącznie z mianownictwem łacińskim. Miałem tak wyćwiczony umysł, że na czwartym roku, gdy zdawałem na kartę wędkarską, poszedłem kompletnie nieprzygotowany i zapytałem egzaminatora ile i z czego trzeba się nauczyć. Wręczył mi taką dość sporą broszurę i zapytał, ile potrzebuję czasu. Powiedziałem, że dwie godziny, co egzaminatora wprawiło w osłupienie. Posiedziałem te dwie godziny w kawiarni i potem śpiewająco zdałem egzamin. Wtedy wiedza wchodziła do głowy błyskawicznie.

Jak przebył pan drogę od chirurga do transplantologa? Przeszedł pan wszystkie szczeble wtajemniczenia.
– Od początku byłem bardzo zaangażowany, zafascynowany chirurgią, na studiach wszystkie praktyki odbywałem na bloku operacyjnym i przyglądałem się operacjom. W Rokitnicy pracowała wyjątkowa ekipa wspaniałych naukowców, po części jeszcze wywodząca się z uczelni lwowskich, krakowskich. Studia wspominam wspaniale. Nie dlatego, że byłem młody, pełen chęci. Mimo smutnych czasów panowała wspaniała atmosfera. Pamiętam strajki studenckie z 1968 roku i entuzjazm jaki wtedy panował. Profesorowie zachęcali nas do łączenia nauki ze sportem. Ostro graliśmy w piłkę nożną, koszykówkę. To było to odreagowanie. Skończyłem studia z dobrym wynikiem i na staż podyplomowy trafiłem na … Francuską. Złożyłem w Śląskiej Akademii Medycznej aplikację na chirurgię. Wygrałem konkurs na etat naukowo-dydaktyczny w Klinice Chirurgii Ogólnej na Francuskiej, gdzie szefem był profesor Józef Gasiński. Niestety znów spotkał mnie pech – wezwanie do służby wojskowej. Trzeba było iść „w kamasze”. Już miałem rozpocząć pracę, gdy dostałem niespodziewane wezwanie do… wojska. I nie byłem się w stanie od tego odwołać. Nie mogłem się wybronić mimo, że za miesiąc miałem rozpocząć pracę w klinice. Dostałem do wyboru dwie lokalizacje: Goleniów pod Szczecinem i Orzysz na Mazurach. Życzliwi polecili mi Goleniów, bo ze Szczecina były loty do Krakowa, a stamtąd tylko krok do domu. To było wtedy spore lotnisko wojskowe, na którym stacjonował pułk lotnictwa myśliwskiego „Kraków” wyposażony w MIGi-21 i SU-7. Było nas trzech oficerów lekarzy, w tym nasz szef w randze kapitana i kolega podporucznik, obaj po Wojskowej Akademii Medycznej i ja po cywilnej uczelni medycznej z szybkim awansem z kaprala podchorążego po Studium Medycznym na stopień ppor. Wysłano mnie do Instytutu Medycyny Lotniczej w Warszawie, gdzie ukończyłem kurs medycyny lotniczej. Z tamtego okresu dwóch lat służby wojskowej pamiętam dyżury na lotnisku, straszny huk startujących migów i pracę we właściwie wszystkich specjalizacjach od kwalifikacji pilotów do lotów, leczenia rodzin wojskowych i „łatania” ran, aż … do wyrywania zębów na poligonie. Nie chciałem jednak tracić czasu na specjalizację z chirurgii ogólnej i rozpocząłem ją w Szpitalu Miejskim w Goleniowie, z czego mój kapitan nie był zbyt zadowolony. Ale chociaż raz uśmiechnęło się wtedy do mnie szczęście. Wizytował nas generał, pomogłem mu w jakimś schorzeniu i dał mi zielone światło.

Po dwóch latach wrócił pan na Śląsk?
– Chciałem odzyskać swój etat w klinice chirurgicznej, ale niestety był już zajęty. Po kilku perturbacjach się udało, w czym pomogła mi ocena wspomnianego generała. Miałem do wyboru Francuską i Ligotę. Wybrałem Francuską, po rozmowie z ówczesnym docentem Tadeuszem Ginko, i w kolejnych latach zdałem specjalizację pierwszego i drugiego stopnia z chirurgii ogólnej. Dziś młodzi lekarze narzekają, że przy operacjach muszą trzymać haki. Różnie bywało, ale trzymanie haków jest niezbędnym elementem wykształcenia chirurga. Byłem dumny trzymając haki prof. Gasińskiemu. Ba, lampą świeciliśmy mu, żeby lepiej widział pole operacyjne. To było abecadło chirurgii. Chirurgia to rzemiosło. Zaczyna się od oglądania, potem ta lampa. Gdy byłem krótko asystentem prof. Gasińskiego, zwanym twórcą śląskiej szkoły chirurgicznej, to jakbym Pana Boga złapał za nogi.

Następnym moim szefem i kierownikiem I Kliniki Chirurgii Ogólnej został prof. Czesław Sadliński. Zaczęła mnie interesować chirurgia naczyniowa, którą w klinice reprezentował docent Roman Adamczyk. W Ochojcu wybudowano nowoczesny szpital górniczy, gdzie uczelnia powołała w 1978 roku Klinikę Chirurgii Ogólnej i Naczyń. Wraz z docentem Adamczykiem jako szefem i trzema asystentami z Francuskiej od zera zorganizowaliśmy oddział, zaczynając od noszenia mebli.

Tak się zaczęła moja przygoda z chirurgią naczyniową. Bardzo ją rozwinęliśmy.

Przeprowadzaliśmy w latach 80. ubiegłego wieku najwięcej operacji naczyniowych w Polsce. Pamiętam operacje rozległych urazów wielonarządowych górników z czasów największego wydobycia węgla w Polsce z lat 80., operowanych górników z „Wujka” w grudniu 1981 roku z ranami postrzałowymi, wymagającymi rekonstrukcji naczyniowych. Pamiętam operację pierwszego tętniaka aorty około 1979 roku, która trwała … 10 godzin, by po paru latach ulec skróceniu do półtorej godziny. Obecnie jest to operacja małoinwazyjna, polegająca na założeniu stent-graftu przez nakłucie tętnicy udowej.

Jednocześnie prof. Leszek Giec w nowym budynku tworzył kardiochirurgię. Namawiał doc. Adamczyka, który wykonywał u nas operacje serca nie wymagające krążenia pozaustrojowego, do jej objęcia z częścią zespołu. Chociaż odbyłem staż u profesora Jana Molla w Łodzi, a profesor Moll przyjeżdżał do nas, by uczyć nas wszywać zastawki, by-passy - „na szczęście” prof. Zbigniew Religa pojawił się w Zabrzu i jego asystent, ówczesny dr Andrzej Bochenek objął I Klinikę Kardiochirurgii. Tak więc miałem przygodę zawodową z kardiochirurgią zakończoną…

W 1988 roku nagle zmarł mój szef doc. Roman Adamczyk. Byłem najstarszym adiunktem i zostałem p.o. szefa Kliniki Chirurgii Ogólnej i Naczyń, początkowo jako dr med., potem po obronie pracy habilitacyjnej jako docent. I wtedy w 1990 roku zaczęła się moja kolejna przygoda z transplantologią, którą zaraził mnie prof. Franciszek Kokot. Powiedział mi: „Chłopie bierz się za transplantacje”. Początkowo transplantacje nerek wykonywałem w Ochojcu, a następnie od 1994 roku, po przejściu na Francuską, po kapitalnym remoncie budynku chirurgii, gdzie kierownikiem kliniki był prof. Stanisław Kuśmierski. Tak, jak powiedziałem prof. Kokotowi, że zajmę się transplantologią, dotrzymałem słowa rozwijając przeszczepy o kolejne narządy. Gdy zostałem kierownikiem Kliniki Chirurgii Ogólnej na Francuskiej w 1999 roku, potem po zmianie nazwy Kliniki Chirurgii Ogólnej, Naczyniowej i Transplantacyjnej i już jako profesor wykonałem w 2004 roku pierwszy udany jednoczasowy przeszczep trzustki i nerki, a rok później przeszczep wątroby na Śląsku, po Warszawie i Szczecinie. Współpracując z prof. Marianem Zembalą wykonałem w 2002 roku jednoczasowy przeszczep nerki i serca.

Co takiego fascynującego jest w transplantologii?
– Niech nie zabrzmi to zbyt górnolotnie, ale to dawanie drugiego życia. Sama transplantologia narządowa to splot wielu specjalności chirurgicznych jak chirurgia ogólna, naczyniowa, gastroenterologiczna, urologia, kardiochirurgia i specjalności zachowawczych jak - nefrologia, kardiologia, pulmonologia – mógłbym tak wymieniać kolejne specjalizacje kończąc na immunologii. Pobranie narządu od dawcy zmarłego czy żywego (nerka, fragment wątroby) to precyzyjna operacja, a przeszczepienie to wyjątkowa chwila. Pacjent z niewydolnością wątroby to chodzący wrak z żółtaczką i wodobrzuszem, a spotyka go pani za kilka miesięcy i nie poznaje, jest okazem zdrowia. Pacjenci z niewydolnością nerek uwalniają się od kłopotliwych dializ, po przeszczepie serca i płuc wracają do aktywnego życia. Chciałbym, by młodzież po studiach medycznych częściej decydowała się na specjalizacje zabiegowe, bo obecnie ciężka, ale dająca dużą satysfakcję praca przy stole operacyjnym nie jest dla nich atrakcyjna. Od 2017 roku jestem emerytowanym profesorem, przeszedłem długą chirurgiczną drogę, ale zdobyłem wszechstronność jako chirurg. Obecnie jestem czynny jako konsultant w Szpitalu im. Andrzeja Mielęckiego i jako konsultant krajowy w dziedzinie transplantologii klinicznej.

Jak się pan odstresowuje?
– Wcześniej windsurfing, żagle, narty. Inny rodzaj adrenaliny niż na sali operacyjnej. Teraz zwiedzamy z żoną kamperem Europę. Ostatnio Sycylię.

Jaka jest najważniejsza cecha lekarzy?
– Solidność. Lekarz, a zwłaszcza chirurg, musi być solidny w oparciu o wiedzę medyczną, dokładny w tym co robi, operuje i odpowiedzialny za pacjenta.

Czego dziś brakuje w systemie zdrowia?
– Słabością systemu jest na pewno małe finansowanie procedur medycznych. Jeżeli chodzi o edukację, to za duża masówka, która niezwykle utrudnia nauczanie zawodu na poziomie uniwersyteckim. Dawniej grupy studenckie były znacznie mniejsze. Czasami przy Francuskiej są jednocześnie dwie polskie grupy, jedna anglojęzyczna, stażyści i nie ma gdzie ich pomieścić. Brak też bezpośredniej rozmowy studenta z profesorem. Jest testomania. Nie jestem jej zwolennikiem, także kierując jako konsultant specjalizacją z transplantologii klinicznej.

Panie profesorze proszę powiedzieć, kto był pana mistrzem? Jaka musi być relacja mistrz – uczeń?
– Gdy myślę o swoich mistrzach, to profesorowie, docenci, których wymieniłem wcześniej, z którymi zetknąłem się na swojej drodze zawodowej, którzy uczyli mnie zawodu, pokazywali kierunki dalszego rozwoju, dawali impuls do pracy naukowej i zawodowej. Jednocześnie trudno wymienić wszystkich lekarzy, mentorów, towarzyszących mojej edukacji chirurgicznej w codziennej pracy, na dyżurach. Dziś to, co obserwuję, to całkowity zanik autorytetów. Dla mnie jest niewyobrażalne jak asystenci zachowują się wobec profesorów. W relacji mistrz – uczeń ten pierwszy powinien dzielić się swoją wiedzą z drugim, wspomagając jego rozwój – uczeń powinien czerpać przekazywaną wiedzę z pewna dozą krytycyzmu, zadając pytania wyjaśniające wątpliwości. Rozwój jest wtedy, gdy uczeń przerośnie mistrza.

Wywiad – przeprowadzony przez Agatę Pustułkę – opublikowano w „Gazecie Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach” 2/2023.

 
© 2024 Termedia Sp. z o.o. All rights reserved.
Developed by Bentus.