Naczelna Izba Lekarska

Pominięta jakość kształcenia

Udostępnij:

– Zwiększenie liczby lekarzy to nie jest proste zadanie. Wymaga astronomicznych nakładów finansowych, kadry, budynków, miejsc stażowych czy rezydenckich. Taka inwestycja to projekt nieopłacalny politycznie, bo pierwsze efekty widać dopiero po długich latach, a zwykle partie nie rządzą na tyle długo, by to przekuć we wzrost słupków poparcia. Chyba że... pominie się element jakości – podkreśla Mateusz Szulca z WIL.

Niedobór kadry medycznej w Polsce, szczególnie wśród specjalistów, to problem, który trwa od wielu lat i jest dostrzegany zarówno przez samych lekarzy, jak i kolejne rządy. Niepisana reguła polskiej polityki brzmi: nie dotykaj tematu zdrowia, bo przegrasz wybory. Dotychczas każda partia, która próbowała coś zmienić, musiała liczyć się z gorzkimi konsekwencjami. Wygodniej więc było ukrywać problemy, stosować kreatywną księgowość i manipulować liczbami, tak by „jakoś to było” i „może być źle, ale chociaż stabilnie”. Wraz z upływem czasu problemy się pogłębiały, aż niezadowolenie społeczne osiągnęło maksimum. A skoro dało się jawnie we znaki – można je politycznie wykorzystać. I tak narodził się pomysł, żeby zgodnie z wolą i głosem ludu zwiększyć liczbę lekarzy w Polsce.

Postawmy sprawę jasno – nie jest to proste zadanie. Wymaga astronomicznych nakładów finansowych, kadry, budynków, zwiększenia liczby miejsc stażowych i rezydenckich, funkcjonujących oddziałów, które mogą prowadzić szkolenie etc. Taka inwestycja w polskich warunkach politycznych to oczywiście projekt nieopłacalny, bo pierwsze efekty widać dopiero po długich latach, a zwykle partie nie rządzą na tyle długo, by to przekuć we wzrost słupków poparcia. Chyba że pominie się element jakości. Taką właśnie strategię przyjęło obecne kierownictwo Ministerstwa Zdrowia. Oczywiście wprowadzono narrację zapewniającą o standardach, nowych egzaminach, jakości, weryfikacji wiedzy i umiejętności, ale – jak mówi porzekadło – papier przyjmie wszystko.

Nawet przed wprowadzeniem zmian kształcenie lekarzy opierało się w pewnych kwestiach na fikcji, na przykład realizacji umiejętności, które student miał opanować w trakcie pobytu na uczelni. Brak realnej możliwości ich spełnienia kończył się na „podbijaniu” odpowiedniej rubryki bez wykonanej procedury. Co prawda akurat ten konkretny problem został rozwiązany rok temu w ministerialnym zespole, jednak poprzedni stan rzeczy udowadnia na przykładzie, że to, czego się wymaga, a co później jest zatwierdzane, finalnie wcale nie świadczy o rzeczywistości i jakości.

Nie ma oczywiście systemów idealnych i pewne niedociągnięcia są naturalną częścią kształcenia (i każdego innego aspektu życia). Węzłem weryfikacyjnym, który stał na straży odpowiedniej wiedzy absolwentów, miał być w założeniu Lekarski Egzamin Końcowy. W obecnej formie jest karykaturą samego siebie. Po pierwsze 70 proc. możliwych do uzyskania punktów pochodzi z publikowanej bazy. Dla przypomnienia – by go zdać, należy uzyskać 56 proc. Oznacza to, że nawet człowiek bez odpowiednich kwalifikacji i studiów może nie tylko uzyskać wynik pozytywny, ale nawet satysfakcjonujący. Po drugie na podstawie LEK przyznawane są miejsca rezydenckie. Jeszcze kilka lat temu pojedyncze punkty decydowały o losie aplikujących tylko w przypadku kilku specjalizacji. Duża liczba zainteresowanych i szczątkowa liczba dostępnych miejsc sprawiały, że pojedynczy punkt ważył o zakwalifikowaniu. Obecnie problem ten dotyczy wszystkich specjalizacji, ponieważ odsetek wyników powyżej 90 proc. jest ogromny, a odchylenie standardowe niewielkie. Jako pozytywny efekt tych zmian cynicznie wykorzystywany jest również fakt całkowitego zapełnienia ogólnej puli miejsc rezydenckich. Do czasu zmian część z nich była nieobsadzona, bo nie było wystarczającej liczby chętnych zainteresowanych daną dziedziną. Czy naprawdę należy wierzyć, że ta zmiana wynika z nagłego przebudzenia zainteresowania ogółu młodych lekarzy dziedzinami takimi jak interna czy chirurgia ogólna? Jestem przekonany, że raczej ze strachu – jeśli nie dostanę się gdziekolwiek teraz, później mogę mieć problem w ogóle się zrekrutować, bo system jest źle zaprojektowany.

Jeszcze będąc studentami, marzyliśmy o rozpoczęciu szkolenia specjalizacyjnego, ale nie spodziewaliśmy się, że będziemy podejmowali decyzje na podstawie niepewnego jutra. Patrząc na tę destabilizację, która obecnie postępuje w procesie kształcenia medycznego, trudno myśleć pozytywnie o przyszłości. Teraz sytuacja dotyczy jeszcze dość wąskiej liczby absolwentów uczelni z kierunkiem lekarskim, ale gwałtownie ulega ona zmianie. Każdy problem, na każdym etapie szkolenia ulegnie zwielokrotnieniu. Dotychczas działające uniwersytety powinny na przykład solidnie rozwijać i inwestować w kadrę, a proces ten przebiega wolno, jeśli w ogóle. Przyjęcie maturzysty na studia nie stanowi żadnego problemu, ale bez odpowiedniej liczby wykładowców studenci będą tłoczyć się w salach wykładowych, gdzie skuteczność przekazywania wiedzy jest najniższa z możliwych, a w trakcie zajęć praktycznych i klinicznych – podpierać ściany lub zbierać wywiad z jednym pacjentem w kilkanaście osób. I nie jest to rozważanie czysto, nomen omen, akademickie, bo takie sceny można zobaczyć na uniwersytecie już teraz. I mowa tu o instytucjach z wieloletnią tradycją. Co dzieje się na nowo powstałych uczelniach – strach o tym słuchać. Prowadzenie zajęć z anatomii nie w prosektorium, lecz na sali wykładowej z prezentacją multimedialną, to już jeżąca włos na głowie codzienność. W samej Wielkopolsce otworzono dwa nowe kierunki lekarskie – w Akademii Nauk Stosowanych im. Księcia Mieszka I w Poznaniu oraz na Akademii Kaliskiej. Minister zdrowia Adam Niedzielski wypowiedział ostatnio życzenie utworzenia kolejnej placówki w Pile. Na tak małym terenie drenaż kadr związany ze wzrostem popytu jest oczywistością. Jednak, nie podważając wiedzy żadnego z przyszłych nowych wykładowców, nie każdy lekarz jest stworzony do bycia dydaktykiem, szczególnie bez odpowiedniego przygotowania.

Rozważając podobne problemy, można odnieść wrażenie, że przedstawiciele izb lekarskich są wewnętrznie sprzeczni w swoich oczekiwaniach co do kształcenia i liczby lekarzy na rynku pracy. Z jednej strony otwierane są nowe kierunki lekarskie, wzrasta liczba potencjalnych absolwentów, zachodzą zmiany w kształceniu – budzi to niezadowolenie. Z drugiej strony środowisko lekarskie od lat narzeka na niedobory kadrowe, bezczynność rządzących i archaizmy edukacji. Są to jednak sprzeczności pozorne. Samorządy lekarskie i ich członkowie zdecydowanie odczuwają potrzebę szkolenia większej liczby nowych specjalistów, ale pod warunkiem gwarancji dążenia do faktycznego wzrostu jakości, a nie pozorowanych ruchów i dróg na skróty. Lekarze nie obawiają się konkurencji w zawodzie – jest nas tak mało, że pacjenci na wiele zabiegów, konsultacji czy pilnych kontroli pooperacyjnych oczekują miesiącami i latami w kolejkach. To frustruje wszystkie strony biorące udział w leczeniu. Kolejnym szerokim wątkiem, który został pominięty w tym artykule, jest problem odpływu pracowników z sektora publicznego do prywatnego. Napędzają go bezsens, toporność i zła organizacja pracy, a także fakt, że za te same procedury otrzymuje się mniejsze wynagrodzenie. Na większość problemów ochrony zdrowia panaceum ma być masowe kształcenie lekarzy. Pozostaje więc tylko zapytać per analogiam – czy od wlewania większej ilości wody do dziurawego wiadra poziom wody się podniesie?

Komentarz wiceprezesa Okręgowej Rady Lekarskiej Wielkopolskiej Izby Lekarskiej Mateusza Szulcy – tekst opublikowano w Biuletynie Wielkopolskiej Izby Lekarskiej 7–8/2023.

 
© 2024 Termedia Sp. z o.o. All rights reserved.
Developed by Bentus.