Archiwum prywatne

Medycyna ratunkowa? Nie ma nudy

Udostępnij:
Maciej Bohatyrewicz wymyka się stereotypom – to lekarz, który rzucił internę, by jeździć karetką, były porucznik latający śmigłowcami SAR Marynarki Wojennej i miłośnik sportów ekstremalnych. Publikujemy wywiad z ekspertem.
Sport od zawsze był w twoim życiu?
– Wakacje zawsze nad wodą. Trochę przez przypadek rodzice pod koniec podstawówki zapisali mnie na karate, potem było judo, szermierka, teraz boks. Sporty walki nieustająco są w moim życiu. Cały czas potrzebuję być w ruchu, dostarczać sobie emocji.

A ścieżka medyczna, jak na niej się znalazłeś?
– Chyba nie miałem wyboru...


Archiwum prywatne

A kim chciałeś być?
– Marynarzem. Na szczęście nie zostałem, bo okazało się, że mam chorobę morską. Ale już wówczas ważne było dla mnie, aby w dorosłym życiu podróżować, być blisko natury i pracować ze zwierzętami. I okazało się, że praca w pogotowiu jest formą przemieszczania się, pracą na dworze i ze zwierzętami trochę też... Mówiąc jednak poważnie, trudno mi było wyobrazić sobie coś innego niż medycyna – moi rodzice są lekarzami na uczelni z profesorskimi tytułami, mój wujek też, babcia – pielęgniarka, ciotka – położna.

Ale nie od razu trafiłeś do pogotowia.
– Wydawało mi się, że interna jest dla mnie – intelektualne wyzwanie, tropienie zagadek. Zrobiłem doktorat, myśląc, że tak powinno być. Ale coraz bardziej czułem, że mimo tego, że interna jest interesująca, to nie jest ona dla mnie. Miałem też wątpliwości, czy powinienem pracować w medycynie. Kiedy spędzałem czas nad morzem i widziałem światła punktów nawigacyjnych na wodzie oraz znaki dróg wodnych, to czułem ścisk w sercu. Wówczas wracała myśl o pracy na wodzie. Przełomowym momentem była... kontuzja kolana, która spowodowała, że będąc osobą bardzo aktywną, również zawodowo: praca – dyżur – praca, musiałem się na moment zatrzymać i spędzić czas w łóżku w domu. Wówczas zadałem sobie pytanie: czego mi brakuje? Brakowało mi pływania podczas sztormu na desce, chciałem wykonywać salta na wodzie. To nie jest trudny manewr, ale musisz przełamać swój strach, aby to zrobić. Brakowało mi aktywności, przygód... A w sprawach zawodowych – dyżurów na izbie przyjęć. Wtedy stwierdziłem, że trzeba będzie coś zmienić.

Wtedy pojawiła się myśl o medycynie ratunkowej?
– To nie była łatwa decyzja, bo większość lekarzy jednak uważa, że chodzenie do pracy w regularnych godzinach, w koszuli z kołnierzykiem, i kulturalne rozmowy z pacjentami są bardziej pożądane i prestiżowe niż „użeranie się” w środku nocy z „zawszonymi pijakami”. Z tego punktu widzenia, wielu ratunkowych traktuje się gorzej i lekceważąco, szczególnie w Polsce. A dodatkowo, obraz jest negatywny, bo wielu myśli, że lekarze, którzy jeżdżą w karetkach pogotowia robią to, bo nie mają wystarczających kompetencji, by pracować w szpitalu. To też psuje wizerunek. Zawodowo była to najtrudniejsza decyzja. W 2009 r., jeszcze pracując na internie, już zacząłem jeździć w pogotowiu.

Ale to niejedyny poważny krok na Twojej zawodowej ścieżce?
– Kiedyś w rozmowie przyznałem się żonie, że największym moim marzeniem była praca w ratownictwie morskim, by móc latać śmigłowcem i ratować rozbitków. Miałem już 33 lata i poukładaną pracę w medycynie ratunkowej. I ona odpowiedziała mi: spróbuj! Powiedziałem, że taka praca jest w ramach służby wojskowej. A ona na to: no to idź do wojska! I tak trafiłem do szkoły wojskowej, na kurs oficerski. Szkolenie trwało kilka miesięcy i było wojskowym rygorem: nie mogłem z koszar wychodzić, były zbiórki, stanie na baczność, bieganie z karabinem w błocie... Pomyślałem wtedy o sobie, że jestem dorosłym człowiekiem, ze specjalizacją medyczną, z doktoratem, a tu jakiś 20-letni kapral krzyczy na mnie i nakazuje mi pompki robić czy czołgać się. Mimo wszystko, na tyle mi zależało na realizacji tego marzenia, że musiałem to przełknąć, złapać dystans, ustawić sobie wyraźny cel.


Archiwum prywatne

Potraktowałeś to jak szkołę podyplomową?
– Mieliśmy zajęcia z zarządzania zespołem, także na polu walki. Znalazłem tu bliską analogię do bycia lekarzem dyżurnym na SOR. Wówczas też zarządzasz ludźmi w czasie kryzysu. Albo lecisz śmigłowcem lub jedziesz karetką razem z zespołem gdzieś, gdzie może być niebezpiecznie również dla was. Ta wiedza była bardzo przydatna. A poza tym wojsko otworzyło mnie na inne tory myślenia – medycyna to wyłącznie robienie dobra, ratowanie życie i zdrowia ludzi, a nagle przychodzisz na studia, gdzie jest coś zupełnie przeciwnego – oto czynienie zła jest jedną z opcji, na tym przecież polega wojna. Było to mocne otwarcie horyzontów intelektualnych.

A sama praca?
– Szkoła się skończyła i trafiłem na cztery lata do Darłowa. Polatałem trochę nad wodą, pozjeżdżałem na linie, popływałem w morzu pod śmigłowcem. Niestety, były to wyłącznie loty treningowe, nie było okazji brać udział w prawdziwych zdarzeniach. Z powodu tej małej ilości lotów muszę przyznać, że ten czas był dla mnie trochę jałowy, ale studia wojskowe były bardzo wartościowe. Stąd decyzja o powrocie do cywila. Ale zamieniłem karetkę na kołach na karetkę latającą, wybierając pracę w bazie lotniczego pogotowia w Gorzowie Wielkopolskim.

Jesteś współautorem książki „Polowanie na goryle”, w której prezentujesz, wraz z Małgorzatą Rak i Michałem Dudkiem, bardzo nowoczesne spojrzenie na medycynę ratunkową. Dlaczego postanowiliście napisać ten tekst?
– Bo nie było w Polsce podręcznika, który by jasno opisywał filozofię nowoczesnej medycyny ratunkowej. To wizja zbliżona do tego, jak o medycynie ratunkowej myśli się w Europie czy USA. Oto mamy pierwsze 15 minut każdej możliwej specjalizacji medycznej.

I na dodatek jest to ruletka.
– Ta nieprzewidywalność jest dodatkową wartością. Ale praca w medycynie ratunkowej to także emocje związane z tym, że im poważniejszy stan pacjenta, tym mocniej reagujemy. Nie odsuwamy tego od siebie, nie boimy się pacjentów, którzy są niestabilni, nieprzewidywalni. A praca oparta jest na procedurach międzynarodowych i badaniach naukowych. Nie neguję doświadczenia innych, ale nie może być tak, że robię coś, bo ktoś mi to powiedział na studiach 20 lat temu i inni tak robią, więc ja też. W ten sposób wiele błędów bywa powielanych przez kolejne dekady. Codziennie z tym się zderzam. Nowoczesne myślenie o medycynie ratunkowej to zasada: nie uciekamy, ale czekamy przygotowani i wchodzimy zdecydowanie. To wszystko jest wcześniej przemyślane i oparte na współczesnej, aktualnej wiedzy. Każdy ma w sobie strach, ale jeśli chcesz być gotowy, to najpierw należy sobie wyobrazić tę trudną sytuację. Wiele godzin spędziłem na tym, że wyobrażałem sobie bardzo trudne zdarzenia, które są na tyle rzadko spotykane, że nie ma szansy, aby na co dzień przećwiczyć je pod nadzorem starszego lekarza, bo nie jest to wycięcie woreczka robaczkowego czy węzłów chłonnych. To sytuacja, która nagle cię uderzy i albo będziesz na nią przygotowany, albo nie. Dlatego wizualizowałem sobie wszystkie etapy, miałem czas, aby zweryfikować, czy moje postępowanie ma uzasadnienie w badaniach naukowych. Inną ważną różnicą jest to, że skupiam się na tu i teraz, a nie na drobiazgowym prowadzeniu wywiadu, gromadzeniu informacji, postawieniu diagnozy i zaleceniu leczenia. Jeśli widzisz kogoś, kto się dusi i za trzy minuty umrze, to nie masz czasu na ten schemat myślenia. Zajmuję się doraźnym leczeniem, nie zastanawiając się, jaka jest historia.

To myślenie o nowoczesnej medycynie ratunkowej wymaga odwagi?
– To, co nie mieści się w głowach lekarzom w tradycyjnym modelu, jest nauczyć się mówić pacjentowi – nie wiem, co jest przyczyną twoich dolegliwości, ale wiem, że dziś możesz bezpiecznie wrócić do domu. Bo – jak podkreślam – nas interesuje tu i teraz. Dlatego pracując w medycynie ratunkowej, mam różnorodność przypadków, w krótkim czasie. Tu nie ma nudy. Nuda mnie zabija.

Wywiad opublikowano w Biuletynie Okręgowej Izby Lekarskiej w Szczecinie „Vox Medici” 6–7/2022.

Przeczytaj także: „Będąc matką lekarką”.

 
© 2024 Termedia Sp. z o.o. All rights reserved.
Developed by Bentus.