iStock

COVID-19 rok po

Udostępnij:
4 marca 2021 r. minął rok od oficjalnego potwierdzenia pierwszego w Polsce przypadku zakażenia wirusem SARS-CoV-2. W tym czasie na COVID-19 zachorowało ponad 1,74 mln osób, a zmarły ponad 44 tys. Jak przez ten rok Polska radziła sobie z epidemią? Na to pytanie – na podstawie ogólnie dostępnych danych i informacji – odpowiada Krzysztof Czerkas w „Menedżerze Zdrowia”.
Artykuł Krzysztofa Czerkasa, wykładowcy i eksperta Wyższej Szkoły Bankowej w Gdańsku, partnera i eksperta Formedis Medical Management and Consulting w Poznaniu oraz członka Rady Naczelnej Polskiej Federacji Szpitali:
– Epidemia zakaźnej choroby COVID-19, wywoływanej przez wirusa SARS-CoV-2, rozpoczęła się w połowie listopada 2019 r. w mieście Wuhan w środkowych Chinach. 11 marca 2020 r. została ona uznana przez Światową Organizację Zdrowia za pandemię. Dwa dni później – 13 marca 2020 r. – WHO podała, że światowym centrum pandemii stała się Europa.

Nieco wcześniej, 25 lutego 2020 r., w radiowej „Trójce” szef KPRM Michał Dworczyk stwierdził, że „mimo iż przypadki COVID-19 w naszym kraju nie zostały jeszcze zdiagnozowane, można się ich spodziewać, a Polska jest na nie dobrze przygotowana”. Powiedział dosłownie „jesteśmy przygotowani niezależnie od tego, jak szeroka będzie potencjalna skala tych zachorowań”. Czy na pewno?

Początki epidemii w Polsce
4 marca 2020 r. można uznać za datę oficjalnego dotarcia koronawirus do Polski. Tego dnia ówczesny minister zdrowia Łukasz Szumowski ogłosił pierwszy potwierdzony przypadek zakażenia SARS-CoV-2. „Pacjentem zero” okazał się 66-letni mieszkaniec Cybinki w Lubuskiem, który – już zarażony – wrócił z Niemiec. Mężczyzna trafił do szpitala w Zielonej Górze, gdzie spędził kilkanaście dni.

Potem sprawy potoczyły się szybko – 11 marca rząd zdecydował o zamknięciu placówek oświatowych, a 12 marca dowiedzieliśmy się o pierwszej w Polsce śmiertelnej ofierze COVID-19. 20 marca w Polsce wprowadzono stan epidemii i kolejne obostrzenia. Zamknięto placówki kulturalne, sklepy w galeriach, zakazano imprez i zgromadzeń, ograniczono dostęp do parków, plaż, ustalono maksymalne limity dotyczące liczby klientów w sklepach. Wkrótce potem zamknięto między innymi zakłady fryzjerskie i kosmetyczne. Na początku kwietnia wprowadzono tymczasowy zakaz wstępu do lasów. Kara za nieprzestrzeganie kwarantanny wzrosła do 30 tys. zł.

30 marca liczba zakażonych koronawirusem w Polsce przekroczyła 2 tys. osób, 3 kwietnia było ich już ponad 3 tys. – do tego dnia zmarło łącznie 65 chorych. Od 20 kwietnia rząd przystąpił do stopniowego łagodzenia wybranych obostrzeń. Tymczasem 22 kwietnia liczba wszystkich zakażonych przekroczyła 10 tys. – ogółem życie straciło 426 osób. Dla porównania, tego samego dnia we Włoszech – zaliczanych do państw, w które najwcześniej i najciężej uderzyła pandemia – zainfekowanych było już ponad 183,9 tys. osób, a zmarło ponad 24,6 tys.

W drugiej połowie kwietnia wśród 35 krajów OECD Polska zajmowała niechlubną – piątą od końca – pozycję w liczbie wykonywanych testów COVID-19 w przeliczeniu na 1000 mieszkańców, co w opinii ekspertów potwierdzało tezę, że liczba zdiagnozowanych zakażeń w Polsce była zaniżona. W tym czasie do jednej trzeciej zakażeń dochodziło w placówkach służby zdrowia. Okazało się, że szpitale nie są przygotowane do leczenia chorych. Brakowało wszystkiego – kombinezonów, fartuchów i maseczek ochronnych, przyłbic i środków dezynfekcyjnych.

Na początku czerwca 2020 r. premier Mateusz Morawiecki podsumował walkę z epidemią. W jego ocenie Polska – zwłaszcza w porównaniu z innymi państwami Unii Europejskiej, nawet najbogatszymi – skutecznie radziła sobie z kryzysem epidemiologicznym. – Byliśmy razem i będziemy razem. Cały naród zdał ten egzamin – mówił wówczas premier Morawiecki. Ponownie pytam – czy na pewno?

Dwa wakacyjne miesiące to rekordowe wzrosty liczby zakażeń. W lipcu przybyło ich 11295, w sierpniu już 21684. Największy dobowy wzrost od początku epidemii w Polsce odnotowano 21 sierpnia – 903 nowe zachorowania.

4 września 2020 r., to jest pół roku po potwierdzeniu pierwszego zakażenia koronawirusem w Polsce, mieliśmy zdiagnozowanych w kraju niemal 70 tys. przypadków SARS-CoV-2 – zmarło 2100 chorych, czyli 4 proc. ich ogólnej liczby. Niemal 50 tys. osób wyzdrowiało. Krzywa łącznej liczby zachorowań konsekwentnie pięła się.

29 września 2020 r. łączna liczba potwierdzonych zakażeń koronawirusem w Polsce – 89 962 na ok. 38 mln mieszkańców – przekroczyła liczbę potwierdzonych zakażeń w najludniejszym kraju świata, czyli w Chinach – 85384 przypadki na ok. 1,4 mld mieszkańców – gdzie epidemia miała swój początek, oraz w Japonii – 82131 przypadków na 126 mln mieszkańców.

Miesiąc później – 29 października 2020 r. – potwierdzono ponad 20 tys. nowych zachorowań w ciągu doby i ponad 300 zgonów. Tego samego dnia liczba zakażonych koronawirusem w Polsce przekroczyła 300 tys. osób. Pierwsze sto tysięcy przypadków odnotowano w 216 dni, drugie 100 tys. w 17 dni, trzecie 100 tys. osiągnięto w 8 dni. Kolejne, czwarte 100 tys. osiągnęliśmy po pięciu dniach.

W tym czasie w statystykach zgonów na milion mieszkańców Polska zajmowała piąte miejsce w Europie, wyprzedzając Hiszpanię i Włochy, które wcześniej były „liderami” w śmiertelności na COVID-19. Porównanie to pokazuje, jak nieskuteczne były wówczas działania władz, mające ograniczyć falę pandemii w kraju.

W opinii specjalistów, cytowane dane były – i nadal są – zaniżone w stosunku do rzeczywistości, przede wszystkim z powodu małej liczby wykonywanych testów na obecność koronawirusa, jak również z powodu ich kiepskiej jakości. Mając to na względzie oraz biorąc pod uwagę fakt, że zdecydowana większość zakażonych przechodzi chorobę bezobjawowo lub z minimalnymi objawami, osób zakażonych w Polsce było i jest nadal zdecydowanie więcej niż wykazują to oficjalne statystyki.

W omawianym okresie Polska była krajem, w którym wykonywano mało testów w przeliczeniu na milion mieszkańców. Gdyby robiono ich więcej – jak w Czechach, o czym poniżej – mielibyśmy zdecydowanie więcej wykrytych przypadków COVID-19, a tym samym szansę na opanowanie pandemii poprzez identyfikację i izolację roznosicieli wirusa. A tak, w imię nierozsądnych oszczędności połączonych z nieumiejętnością podejmowania racjonalnych decyzji, zarządzający naszym krajem przyczyniali się w dużej mierze do rozwoju pandemii.

Na poparcie powyższej tezy dla wybranych krajów pokazano na rysunku nr 4 liczbę testów w przeliczeniu na milion mieszkańców przeprowadzonych do 27 października 2020 r. Z zestawienia wynika, że do wtedy wykonano w naszym kraju 117544 testy w przeliczeniu na milion mieszkańców, co na tle innych krajów pokazywało Polskę w niekorzystnej sytuacji.

Należy w tym miejscu zaznaczyć, że dobowy udział wyników pozytywnych w puli testów wahał się w omawianym okresie od 29 proc. do 50 proc. Oznaczało to, że przy stosunkowo małej liczbie wykonanych testów, nawet co drugi z nich był pozytywny.

Względnie niska liczba testów wykonywanych w Polsce oznaczała, że już wówczas liczba zarażonych mogła być zdecydowanie większa niż oficjalnie podawana. Zwracał na to uwagę m.in. Michał Rogalski, 19-letni licealista, który od pierwszego dnia epidemii prowadził społecznie szeroko rozbudowaną statystykę danych związanych z epidemią koronawirusa. W listopadzie 2020 r. zauważył dużą rozbieżność w danych liczbowych publikowanych przez powiatowe stacje sanitarno-epidemiologiczne i przez Ministerstwo Zdrowia. Co więcej, podczas analizy oficjalnych danych stwierdził, że w trzech województwach udział wyników pozytywnych w testach przekroczył 130 proc., co było nielogiczne. Ponadto, analizując dostępne dane zauważył, że w kraju jest więcej wykrytych aktywnych przypadków – 423 tys. – niż osób na kwarantannie i hospitalizowanych razem – 414 tys. do 21 listopada 2020 r.

Na koniec, porównując różnice między potwierdzonymi danymi Ministerstwa Zdrowia i danymi z powiatowych stacji sanitarno-epidemiologicznych PSSE, pokazuję rozbieżność – zaniżenie w liczbie aktywnych przypadków na poziomie ok. 22 tys., co mogło wówczas zaważyć na wprowadzeniu lockdownu zgodnie z przyjętymi wcześniej przez rząd kryteriami. Gdyby bowiem przeliczono wskaźnik średniego siedmiodniowego przyrostu nowych przypadków na 100 tys. mieszkańców z uwzględnieniem „zgubionych” przez PSSE przypadków, to w 11 listopada 2020 r. wyniósłby on 71,5, a to oznaczałoby konieczność wprowadzenia „narodowej kwarantanny”.

W odpowiedzi na powyższe, decyzją ministra zdrowia z 24 listopada 2020 r., wszystkie PSSE zobowiązane zostały do zaprzestania publikowania jakichkolwiek danych dotyczących SARS-CoV-2. Od tego dnia dane na temat sytuacji epidemicznej w kraju zostały utajnione, a jedynym ich źródłem były komunikaty Ministerstwa Zdrowia.

Rys. 1. Liczba testów w wybranych krajach na milion mieszkańców wykonanych do 27 października 2020 r.


Testy per capita w Europie
Dr Tedros Adhanom Ghebreyesus, dyrektor generalny Światowej Organizacji Zdrowia, wzywał już dawno – „testujcie, testujcie, testujcie”.

Sprawdźmy zatem, jak różne państwa wdrażały zalecenia WHO i jak to zalecenie było wdrażane w Polsce.

Do 22 lutego 2021 r. w Polsce pobrano ok. 9,5 mln próbek na obecność koronawirusa, z czego ok. 1,6 mln dało pozytywną diagnozę. W przeliczeniu na milion mieszkańców przeprowadzonych zatem zostało ok. 0,2 mln testów. To 26. wynik wśród wszystkich 27 krajów Unii Europejskiej – ostatnie miejsce w rankingu przypada Bułgarii.

Jak widać, robimy bardzo mało testów na koronawirusa – najmniej w porównaniu z innymi krajami Unii Europejskiej. W związku z tym pojawia się uzasadniona obawa, że władze chcą w ten sposób ukryć rzeczywiste rozmiary pandemii według zasady „stłucz termometr, nie będziesz miał gorączki”. Bo mniej testów to mniej potwierdzonych przypadków zakażenia.

Ranking państw Unii Europejskiej od największej do najniższej liczby testów na milion mieszkańców według stanu na 22 lutego 2021 r. zestawiono w tabeli 1.

Tabela 1. Liczba testów na 1 mln osób wśród państw UE


Dlaczego jak największe testowanie obywateli jest tak ważne? Niewielka pula testów oznacza, że tysiące bezobjawowych nosicieli COVID-19 bezwiednie roznosi koronawirusa w populacji. Podtrzymuje to pandemię i podnosi liczbę zarażonych osób.

Istnieje kilka podejść do testowania populacji. Niektóre kraje decydują się poddawać testom każdego chętnego. Inne, w tym Polska, testują jedynie osoby z objawami COVID-19, co jest musztardą po obiedzie. W konsekwencji rządzący nie wiedzą, ile faktycznie mamy zakażonych w Polsce. I robią wszystko, aby się tego nie dowiedzieć.

Jak robiły to Czechy?
Dwa dni wcześniej niż w Polsce – 2 marca 2020 r. – zidentyfikowano pierwszego chorego na COVID-19 w Czechach. Porównanie sytuacji oraz działań władz obu krajów podczas pierwszych 100 dni epidemii daje wiele do myślenia.

Pod koniec marca 2020 r., czyli w nieco ponad 3 tygodnie od zdiagnozowania pacjentów zero w obu krajach, w Czechach zdiagnozowano 2279 chorych, podczas gdy w Polsce 1 389, co stanowiło 60 proc. czeskiego stanu. W okresie tym w Czechach zmarło dziesięć osób, zaś w Polsce aż szesnaście – wyleczono jedenastu Czechów i dziewięć osób w Polsce.

Według stanu na 8 kwietnia 2020 r., liczba potwierdzonych zakażeń SARS-CoV-2 w Polsce i w Czechach wyrównała się w liczbach bezwzględnych ( Polska – 5000; Czechy – 5033 ), natomiast w liczbach względnych – w przeliczeniu na milion mieszkańców – wykrytych przypadków COVID-19 było w Czechach cztery razy więcej (451 – 120) niż w Polsce. Oba kraje miały identyczne i relatywnie niskie odsetki pozytywnych testów (5,2 – 5,3 proc.), co oznaczało, że aby wykryć jeden przypadek, trzeba było zrobić 19 testów. Natomiast dysproporcja między zgonami powiększyła się (Polska – 136, Czechy – 91). Dzień wcześniej – 7 kwietnia 2020 r. – liczba wykonanych testów w Czechach wynosiła 91,3 tys. a w Polsce 85,5 tys. Oznaczało to, że na milion mieszkańców Czesi zrobili do tego dnia siedem razy więcej testów niż my – proporcja wynosiła jak 859 do 120 na milion osób.

W ostatnich pięciu dniach kwietnia – to jest od 25 do 30 kwietnia – w Polsce przybyło 1604 nowych potwierdzonych zakażeń, co oznaczało, że zachorowało w tym czasie 43 Polaków na milion mieszkańców kraju. W tym samym czasie u naszych południowych sąsiadów zachorowało 275 osób, co dało 2,6 nowych zakażeń na milion Czechów. Różnica kolosalna.

Do końca kwietnia 2020 r. w Polsce potwierdzono łącznie 11 273 zakażeń, co dało 313 zdiagnozowanych chorych na milion mieszkańców. Natomiast w Czechach potwierdzono łącznie 7367 zakażeń, co dało ok. 702 chorych na milion mieszkańców, czyli ponad dwa razy więcej niż w Polsce.

W tym czasie na skutek zakażenia COVID-19 w Polsce zmarły 524 osoby, podczas gdy w Czechach 218. Proporcja zgonów do liczby zakażonych wynosiła 4,6 proc. w Polsce i niecałe 3 proc. w Czechach, co dawało w Polsce ponad 50 proc. więcej zgonów w stosunku do Czech. Czy zacytowane dane świadczyły o lepszej kondycji fizycznej czeskich chorych, czy raczej o dużo lepszej organizacji i opiece medycznej w Czechach?

Przez trzy miesiące epidemii SARS-CoV-2 w Polsce wykonano ponad milion testów. Czterokrotnie mniejsze od nas Czechy i sześciokrotnie mniejsza Słowacja wykonały znacznie więcej testów w przeliczeniu na milion mieszkańców, co zaowocowało tam zidentyfikowaniem i odizolowaniem zakażonych, a tym samym opanowaniem i stopniowym wygaszaniem epidemii.

1 lipca 2020 r. mieszkańcy czeskiej Pragi oficjalnie pożegnali koronawirusa, urządzając na historycznym moście Karola wielką, radosną biesiadę.

A w Polsce?

Powracające fale
Największe błędy w walce z koronawirusem popełniono w Polsce latem. Rządzący uspokojeni tym, że pandemia przycichła, nie przygotowali się na kolejne uderzenie. Istotny wzrost zachorowań (1 lipca – 370, 15 sierpnia – 778) tłumaczono „przyrostem małych ognisk” – chodziło o wesela.

Druga, znacznie większa fala pandemii COVID-19 uderzyła w Polskę w drugiej połowie września 2020 r., co wówczas tłumaczono powrotem rodaków z wakacji i powrotem uczniów do szkół. W efekcie kluczowe decyzje zaczęto podejmować dopiero w październiku, gdy liczba zakażonych przekraczała 20 tys. dziennie. System ochrony zdrowia był już na granicy wydolności. W niektórych szpitalach chorzy czekali na przyjęcie kilkanaście godzin, brakowało personelu, wolnych łóżek, tlenu i worków na zwłoki.

W obliczu katastrofy podjęto dwie decyzje: o podwojeniu liczby łóżek dla pacjentów z COVID-19 – rzecz jasna, kosztem łóżek „tradycyjnych” – oraz o budowie szpitali tymczasowych. Pandemii nie pokonano, a efektem ubocznym tych decyzji był znaczący wzrost śmiertelności w stosunku do roku poprzedniego. W roku 2020 zmarło o ponad 70 tys. więcej Polaków niż w latach poprzednich – wśród nich 28,5 tys. z powodu zakażenia koronawirusem (niektóre z nich miały choroby współistniejące), natomiast pozostałe 43 tys. zgonów dotyczyło osób, które nie były zakażone!

Statystyki pochodzące z Narodowego Fundusz Zdrowia dokumentują zapaść systemu ochrony zdrowia. Na przykład w kwietniu 2020 r. lekarze podstawowej opieki zdrowotnej udzielili o 50 proc. konsultacji mniej niż w kwietniu 2019 r., zaś w maju o 47 proc. mniej. Warto dodać, że większość konsultacji udzielano przez telefon bez oglądania i bezpośredniego badania pacjenta. Jeszcze gorzej było z leczeniem szpitalnym. W kwietniu 2020 r. hospitalizowano o 63 proc. mniej pacjentów niż w roku poprzednim; w maju o 46 proc., w kolejnych miesiącach o 25-30 proc. mniej niż przed rokiem.

Od początku walka z pandemią była podporządkowana rządowej propagandzie. Gdy sytuacja wymknęła się spod kontroli, premier w świetle kamer otwierał Szpital Narodowy na warszawskim stadionie. Podobne szpitale powstały również w innych dużych miastach. Niestety, do dziś nie pracują one pełną parą. Na przykład zaplanowany na 1 200 łóżek szpital na Stadionie Narodowym wykorzystuje nieco ponad 90 łóżek.

Co dalej?
Pandemia COVID-19 w Polsce nabrała cech choroby chronicznej. Wchodzimy właśnie w trzecią jej falę, której skutków nie potrafimy przewidzieć, a jako państwo nie potrafimy sobie z nią poradzić. Rząd sprawia wrażenie, że od roku działa po omacku, bez strategii i z wielką niepewnością, bez wiarygodnych informacji i bez jakichkolwiek prognoz na przyszłość.

Bardzo późno, bo dopiero po dziesięciu miesiącach od początku pandemii, powstała Rada Medyczna składająca się z ośmiu specjalistów chorób zakaźnych i jednego wirusologa, której zadaniem jest doradzanie rządowi w kwestiach walki z pandemią. Zabrakło w składzie rady między innymi internistów, pulmonologów, immunologów, kardiologów i specjalistów od chorób zakrzepowych, czyli lekarzy, którzy od roku na co dzień mają do czynienia z ciężkimi skutkami zdrowotnymi powikłań związanych z infekcją COVID-19.

Wcześniej w przestrzeni publicznej pojawiały się wygłaszane przez wysokich urzędników państwowych lub przez lekarzy z tytułem profesorskim niespójne, często sprzeczne ze sobą opinie i komentarze związane z rozwojem pandemii. Takie chociażby jak brak potrzeby noszenia maseczek, który niedawno zmieniono na bezwzględny wymóg ich noszenia, czy przekonywanie społeczeństwa na początku epidemii, że nie ma się czego bać, bo „COVID-19 to tylko taka inna grypa”. Najpierw z maseczek kpiono, potem lansowano szaliki, chusty i przyłbice. Dziś dowiadujemy się, że przyłbice nie stanowią ochrony przeciwko koronawirusowi i należy zrezygnować z ich stosowania. Z maseczkami też jest różnie, bo bawełniane nie chronią, a chirurgiczne już tak. Można się pogubić.

Polskiemu rządowi i agencjom mu podlegającym rok zajęło ustalenie, że przyłbica nie chroni, a maseczka chroni. Podane przykłady braku konsekwencji – a może braku wiedzy – powodowały, że obywatele nie znający się na rzeczy zaczęli zadawać sobie pytania, jak to jest z zapleczem naukowo-badawczym polskiego rządu, skoro w przypadku tak prostej rzeczy weryfikacja zajmuje prawie rok.

I nawet program szczepień przeciwko COVID-19, z którym łączono tak wiele nadziei na opanowanie sytuacji epidemicznej, a który w kilka dni po spektakularnym zainicjowaniu utknął w miejscu, prawdopodobnie zakończy się katastrofą. Dostawy wspólnie zakupionych przez Unię Europejską szczepionek opóźniają się i kurczą, a w połowie stycznia 2021 r. pojawiła się informacja, że Polska zrezygnowała z zakupu 15 mln szczepionek Pfizera i Moderny. W tym samym czasie inne kraje UE, m.in. Niemcy, Węgry, Czechy i Słowacja, dokonują dodatkowych zakupów szczepionek poza unijnym schematem zakupowym w celu szybszego zaszczepienia wszystkich obywateli.

Ktoś wyliczył, że jeżeli rząd nie przyspieszy, szczepienie Polaków przeciwko COVID-19 może zająć siedem lat. Wcześniej wszyscy przejdziemy zakażenie.

Przeczytaj także: „Ilu jest hospitalizowanych z koronawirusem?” i „Zamiast wyczekiwać końca, musimy szukać sposobów na życie z wirusem”.

 
© 2024 Termedia Sp. z o.o. All rights reserved.
Developed by Bentus.