Archiwum

Żeby być dobrym lekarzem, trzeba lubić ludzi

Udostępnij:
Rozmowa z prof. Michałem Tenderą, kardiologiem ze Śląskiego Uniwersytetu Medycznego, byłym prezesem Polskiego i Europejskiego Towarzystwa Kardiologicznego.
Lekarzem to chyba chciał pan być od zawsze…
– W mojej rodzinie nie było lekarskich tradycji. Ojciec był profesorem ekonomii, pracującym w dzisiejszym Uniwersytecie Ekonomicznym w Katowicach, mama zajmowała się domem. Ja w liceum przez długi czas myślałem o studiowaniu fizyki. Wtedy był wielki boom na fizykę nuklearną, którą się fascynowałem, ale na szczęście uznałem, że mój aparat matematyczny nie jest wystarczający by pójść na te studia. Kolejnym wyborem była medycyna. Nigdy nie żałowałem tego wyboru. Dostałem się na studia za pierwszym razem. Nie ma co udawać, że po maturze ma się wielkie filozoficzne przemyślenia. Ale zawsze lubiłem ludzi, a medycyna to przede wszystkim pomoc drugiemu. Chociaż powiem szczerze, że zacząłem mieć wątpliwości po jednym z pierwszych wykładów z biologii i zdaniu wypowiedzianym przez prof. Ryszarda Wróblewskiego, który ni mniej ni więcej stwierdził: „steroidy są hormonami, opierającymi się na strukturze cyklopentanoperhydrofenantrenu”. Byłem załamany, ale potem z dnia na dzień było coraz lepiej, coraz bardziej interesująco.

Wypowiedzenie tego zdania sprawi trudność nawet mistrzowi mowy polskiej…
– Myślę, że jako lekarza ukształtowała mnie kolejna fascynacja – fizjologia, nauka, która odkrywa niemal wszystkie tajemnice funkcjonowania człowieka. Od trzeciego do szóstego roku bardzo aktywnie i z pasją działałem w kole naukowym, stając się początkującym badaczem i młodszym asystentem. Już jako student starszych lat prowadziłem zajęcia z młodszymi kolegami, oczywiście bez wynagrodzenia. Decydujące było dla mnie spotkanie z moim opiekunem, ówczesnym docentem, potem profesorem Witoldem Tuganowskim, wybitnym humanistą, znawcą historii średniowiecza. Był moim mistrzem. Takie relacje dla studenta medycyny, potem młodego lekarza, który zaczyna swoją przygodę zawodową są kluczowe. Witek, bo potem oczywiście relacje uczeń - mistrz, zmieniły się w przyjacielskie, był w tych czasach nie tylko jednym z najwybitniejszych polskich fizjologów, ale przy panującym wtedy braku wszystkiego potrafił tak wyposażyć i zorganizować pracownię, że mogliśmy pracować i rozwijać się naukowo na europejskim poziomie. Zajmowaliśmy się elektrofizjologią komórek serca. Publikowaliśmy w międzynarodowych czasopismach, co nie było wówczas standardem. Bardzo wiele mu zawdzięczam. Także jeśli chodzi o organizację pracy, prowadzenie badań naukowych, które wymagają strategii szachowego mistrza.

Ale jednak nie poświęcił się pan fizjologii.
– Wszystko przez papierosy. Warunki pracy na fizjologii, niestety, nie były fizjologiczne. Wszyscy palili, ja też. Mówię to poważnie. Ale tak naprawdę na moją decyzję, bo i tak rzuciłbym palenie, wpłynął prof. Adam Wolański, który w Zabrzu stworzył w tym czasie Wojewódzki Ośrodek Kardiologii (WOK), jako jednostkę usadowioną w strukturze Uczelni. Uświadomiłem sobie wtedy, że celem lekarza jest leczenie chorych ludzi. Przeszedłem więc do WOK. Ponieważ profesorowie Tuganowski i Wolański byli przyjaciółmi, więc to przejście odbyło się bezkonfliktowo. Zespół WOK był młody i bardzo zapalony do pracy. Najstarszym z nas był dr Władysław Lis, który przeszedł razem z profesorem. Niestety, ostra choroba zabrała prof. Wolańskiego, pełnego nowych pomysłów, w tym otwarcia pracowni hemodynamiki, niedługo po rozpoczęciu organizacji WOK. Naszym szefem został Władek Lis, zastąpiony następnie przez prof. Stanisława Pasyka, który właśnie wrócił z pobytu w USA. W pełni doceniam organizatorskie zdolności profesora Pasyka, w tym przede wszystkim uruchomienie pracowni hemodynamiki. Z nim uczyliśmy się cewnikowania serca. To jego wielka zasługa. Trzeba jednak przyznać, że współpraca z nim do łatwych nie należała.

Wkrótce prof. Pasyk przeniósł się zresztą do nowego, nieopodal położonego budynku. Nastąpił podział zespołu. W nowym miejscu prof. Pasyk wprowadził dyżury zawałowej karetki kardiologicznej i optymalne metody leczenia zawału serca. Sprowadził też do Zabrza prof. Zbigniewa Religę, a ja i część pozostałych kolegów zostaliśmy w starym szpitalu przy ulicy Marii Skłodowskiej-Curie.

Naszym następnym szefem został profesor Jan Wodniecki, świetny kardiolog i niezwykle życzliwy człowiek, który pozwolił nam się swobodnie rozwijać. Wkrótce w klinice było już trzech tytularnych profesorów – szef, Lech Poloński i ja. W Zabrzu pracowałem przez 23 lata, będąc kardiologiem inwazyjnym. Okres zabrzański wspominam z wielkim sentymentem. Był to czas pionierów. Do tej pory z kolegami utrzymuję miłe kontakty.

Te wszystkie zajęcia profesjonalne nie wpływały, na szczęście, na inne aspekty życia.
– Co najważniejsze, jeszcze na studiach poznałem swoją przyszłą żonę i zaraz po ich zakończeniu pobraliśmy się. Przedtem była fantastyczna, pierwsza podróż do USA. Nie byłaby możliwa, gdyby nasi rodzice nie podpisali weksli in blanco, które miały „zabezpieczyć nas” przed decyzją o emigracji, bo musieliby zwrócić koszty naszego szkolenia uniwersyteckiego. To jednak w naszym przypadku nigdy nie wchodziło w rachubę. Ponieważ nie było wówczas połączeń lotniczych to do Stanów popłynęliśmy „Batorym”. Dwa tygodnie podróży i przystań w Kanadzie, a potem już autobusami na Florydę. Szalone trzy miesiące. To były czasy komunistyczne. Byliśmy jednymi z pierwszych osób, przybywających spoza żelaznej kurtyny. Znaleźliśmy wielu przyjaciół, którzy potem nam pomagali, także w Polsce, w zakresie wprowadzania nowych technik terapii.

W roku 1976 po raz kolejny mieliśmy wyjechać na staże do USA: żona z kardiologii dziecięcej, ja dorosłych. „Smutni” panowie nie wyrazili na to zgody. Ale w nagrodę po dziewięciu miesiącach urodziła się nam córka, która jest dziś kardiolożką. W okresie stanu wojennego współpracowałem z Biskupim Komitetem Pomocy Internowanym i Uwięzionym. Stawaliśmy z kolegami na głowie, żeby „zdiagnozować” u nich jakieś choroby, by mogli wyjść z ośrodka dla internowanych. Byłem przesłuchiwany przez SB. Wciąż chcieliśmy wyjechać. Ostatecznie tylko ja dostałem paszport i dopiero po kilku miesiącach ogromnych wysiłków udało mi się rodzinę ściągnąć do Nashville, gdzie szkoliłem się na Uniwersytecie Vanderbilta. Nie zdecydowaliśmy się zostać w Stanach. W tym czasie taka decyzja była w praktyce odcięciem się od rodziny, a w przypadku żony – praktycznie uniemożliwieniem jej dalszej pracy lekarskiej. Zdecydowaliśmy się wrócić i nigdy tego nie żałowaliśmy. Jesteśmy Europejczykami. Tu są nasi bliscy i nasza kultura. Emigracja nie wchodziła i wtedy w grę.

Przyszedł 1995 rok i po 23 latach z Zabrza przeszedł pan do Katowic obejmując kierownictwo III Kliniki Kardiologii w szpitalu w Ochojcu po prof. Tadeuszu Petelentzu.
– Jeszcze w ośrodku zabrzańskim wykonałem pierwszy na Śląsku zabieg poszerzenia naczyń wieńcowych. To był przełom. Wcześniej zrozumiałem, że kardiologia interwencyjna jest w ogóle przyszłością kardiologii. W Katowicach miałem szansę zbudować coś na miarę swoich i marzeń, i ambicji. Przekazanie kliniki przez prof. Petelentza było wyjątkowe. Zastałem go w odnowionym pokoju, opróżnionym z jego osobistych rzeczy. Oczekiwał na mnie ze zdjęciem z piękną dedykacją, które wciąż wisi w moim gabinecie. Niezwykle cenię sobie to jak mnie przyjął. Miałem jednak swoją koncepcję prowadzenia kliniki i wprowadziłem nowych ludzi. Wiele osób ze starego zespołu odeszło do innych miejsc lub na emeryturę. Charakter kliniki bardzo się zmienił, bo uznałem, że rozwój kardiologii inwazyjnej w Katowicach wymaga po prostu nowego spojrzenia.

W pewnym momencie rozwoju kardiologii pojawiła się rywalizacja z kardiochirurgami. Kto wygrał wyścig?
– Pacjenci. To jest wyścig o zmniejszenie inwazyjności zabiegów dla naszych chorych. Kardiologia interwencyjna w wielu przypadkach usunęła konieczność operacji zabiegami mniej dolegliwymi, najpierw w chorobie wieńcowej, teraz także w wadach serca, szczególnie w zwężeniu zastawki aortalnej. Na szczęście obie strony zaakceptowały ten wyścig i obecnie z reguły wspólnie ustalamy optymalny proces leczenia chorych. Dziś kardiolodzy i kardiochirurdzy pracują często razem w operacyjnych salach hybrydowych, gdzie w każdej chwili, jeśli wymaga tego sytuacja pacjenta, można przejść z interwencji kardiologicznej do kardiochirurgicznego zabiegu operacyjnego.

Jaka będzie ta koegzystencja w przyszłości?
– Myślę, że jeszcze lepsza niż dotąd, chodzi bowiem o leczenie z wyboru, najlepsze dla chorego i w tej sytuacji o rywalizacji w ogóle nie ma co mówić. W medycynie, jak wszędzie w życiu, ciągle zachodzą zmia ny – w diagnostyce, farmakoterapii i interwencjach mechanicznych. Ciągle toczą się badania, porównujące rozmaite strategie i taktyki działania. Kardiolodzy i kardiochirurdzy dowiadują się z nich, jakie metody terapii są optymalne. Ludzie żyją coraz dłużej. Mamy wielu starszych pacjentów, którym możemy przedłużyć życie w komforcie, takich jak ten stuletni chory, któremu lekarze z Ochojca wszczepili niedawno rozrusznik serca. Jakoś tak się dzieje, że każdy wie, co ma robić. W tej sytuacji kwestia „przewagi” jednej dyscypliny nad drugą staje się bezprzedmiotowa.

Panie profesorze w sposób wyjątkowy udało się panu połączyć pracę przy pacjencie i konsekwentnie budować swoją pozycję jako naukowca, czego pokłosiem był wybór pana na stanowisko prezesa Polskiego, a następnie Europejskiego Towarzystwa Kardiologicznego. Jak to się robi?
– To długa droga. Zawsze zadawałem sobie pytania, które zadają sobie dzieci – co to jest, i dlaczego? Jak wiadomo to pytania, na które najtrudniej znaleźć odpowiedź. Pomogły mi kontakty z kolegami ze Stanów, prawie dwuletni pobyt za Oceanem. Było to zetknięcie z inną kulturą pracy, ale wzbudziło też chęć wprowadzenia zmian u nas, w Polsce. W różnych okresach życia zajmowałem się rozmaitymi tematami: kardiomiopatią przerostową, zastosowaniem leków trombolitycznych i interwencji mechanicznych w zawale serca, leczeniem przewlekłej choroby wieńcowej, zastosowaniem beta-blokerów w ciężkiej niewydolności serca, czy potencjalnym zastosowaniem komórek macierzystych w kardiologii. Były zwycięstwa i porażki. Wiele z tych badań, także tych z wynikiem negatywnym, miało duże znaczenie w kształtowaniu się obecnych metod leczenia. To właściwie opis całej pracy mojego życia, ale i sposób na to, by zostać zauważonym przez innych.

Po powrocie ze Stanów zdawałem egzamin specjalizacyjny z kardiologii. Osobą, która mnie egzaminowała był prof. Leszek Ceremużyński, ówczesny prezes Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego. Coś we mnie pewnie dostrzegł. Namówił mnie, abym kandydował do zarządu Towarzystwa, a w roku 1995 zastąpiłem go jako nowy prezes. W roku 1998 zostałem wybrany do zarządu Europejskiego Towarzystwa Kardiologicznego (ESC), a w 2002 zostałem prezydentem-elektem. Funkcję prezydenta ESC pełniłem w latach 2004-2006. Dałem Towarzystwu tyle, ile mogłem, ale dostałem wiele więcej – kontakt z doskonałymi ludźmi, z którymi wielu jest do dziś mi bardzo bliskich. To były trudne, wymagające, wspaniałe lata. Cieszę się bardzo, że obecnie coraz większa liczba młodych polskich naukowców zajmuje się ważnymi dla kardiologii problemami, często w międzynarodowych zespołach. Mogę śmiało powiedzieć, że polska kardiologia należy do najlepszych w Europie. Mamy fantastycznie wykształconych lekarzy, ambitnych, zdolnych, pełnych pasji. Sam, gdy przeszedłem do Ochojca, byłem chyba najmłodszym, tytularnym profesorem w Polsce. 41 lat to świetny wiek, żeby zacząć kierować zespołem. Cieszę się więc, że jeszcze przed ukończeniem 70-tego roku życia przestałem zarządzać Kliniką, a moim następcą został prof. Wojciech Wojakowski, jeden z najlepszych kardiologów w Europie. Po dwudziestu latach kierowania zespołem konieczna jest zmiana przywództwa, nowa myśl, nowy kierunek. Jestem bardzo wdzięczny prof. Wojakowskiemu za sposób, w jaki prowadzi zespół.

Czy możemy dziś powiedzieć, że już wszystko wiemy o sercu?
– Chyba o niczym nie możemy powiedzieć, że wiemy o nim, czy o niej wszystko. Gdyby tak było, nauka byłaby niepotrzebna. Serce to niezwykle skomplikowany narząd. W pewnym momencie nadzieją były komórki macierzyste, które jak się okazało skuteczniej pomagają w leczeniu chorób hematologicznych, ale są doniesienia, że może dla kardiologii jeszcze nie są „stracone”. Z drugiej strony mamy przeszczepy odzwierzęce, w których liderem jest Uniwersytet w Baltimore. Skuteczność tych przeszczepów zależy od izolacji odpowiedniej grupy komórek i wprowadzenia w nich zmian genetycznych, a potem wszczepieniu tak przygotowanego narządu pacjentowi. Okazało się, że serce świni pracowało ok. dwa miesiące, zaś przyczyną zgonu był wirus, którego nie zdołano wyeliminować. Drugi pacjent zmarł w 6 tygodni po operacji z powodu odrzucenia przeszczepu. Droga do sukcesu jeszcze daleka, ale te przeszczepy mają przyszłość także z powodu ciągłego niedoboru dawców. Myślę, że klucz leży w idealnym przygotowaniu narządów odzwierzęcych do transplantacji.

Jakie przed sobą zadania ma kardiologia?
– Podam taki przykład. Gdy byłem szefem Europejskiego Towarzystwa Kardiologicznego wydawaliśmy dwa czasopisma. Teraz jest ich dwanaście. Wiele w kardiologii się zmienia. Zdecydowanie w przypadku schorzeń kardiologicznych, jak i większości chorób najważniejsza jest oczywiście profilaktyka. Z pewnością jednak pewnych chorób nie jesteśmy w stanie wyeliminować.

Rozwój kardiologii zapewniło wynalezienie stentów. Potem przyszła era wszczepiania sztucznych zastawek. Dziś oprócz aortalnych wszczepiane są zastawki dwudzielne i trójdzielne i jednym w najwybitniejszych specjalistów w tej dziedzinie jest prof. Wojakowski. Zdecydowanie czeka nas jeszcze kilka przełomów związanych z farmakoterapią, szczególnie jeśli chodzi o leczenie niewydolności serca oraz nadciśnienia. Niezwykle istotne są działania związane z obrazowaniem pracy serca. Bez tego nie ma kardiologii inwazyjnej. Widzę jeszcze sporo nowych możliwości jeśli chodzi o elektrokardiologię. Przed nami do odkrycia wiele mechanizmów dotyczących procesów biochemicznych i morfologicznych serca. Każdy tydzień może przynieść nowe odkrycia. Nie będziemy w stanie zapewnić nieśmiertelności, bo przecież jak mówi sławna rzymska maksyma „rodząc się umieramy”, ale jesteśmy w stanie zahamować pewne procesy degeneracyjne.

Panie profesorze mówi pan, że w przyszłym roku nieodwołalnie jednak wybiera się pan na emeryturę.
– Ten plan ułożyłem dawno temu i konsekwentnie go realizuję. Wcześniej niż musiałem porzuciłem rolę kierownika kliniki, z końcem ubiegłego roku zakończyłem pracę w szpitalu, a w przyszłym roku, po zakończeniu ważnego programu klinicznego, zamierzam zakończyć pracę w Śląskim Uniwersytecie Medycznym. Kilka prac jest jeszcze w opracowaniu, ale w pewnym wieku trzeba po prostu zająć się sobą. Wraz z żoną mamy ochotę jeszcze trochę pojeździć po świecie, a przede wszystkim nacieszyć się dziećmi i wnukami.

Czuję się naukowo i życiowo spełniony. Ale kardiologia będzie ze mną zawsze, niezależnie od zatrudnienia.

Jakich rad udzieliłby pan następcom?
– Każdy kolejny zespół musi być lepszy od poprzedniego, każdy następny szef też. Bez tego nie ma postępu. Warto czerpać z wiedzy i doświadczeń poprzedników, ale nie bać się wyzwań. W przyszłość medycyny patrzę z optymizmem. Widzę jak wielką szansą, oby korzystnie wykorzystaną, jest sztuczna inteligencja. Tylko pamiętajmy, że nie zaszczepimy jej etyki. Nie jestem sam z tą obawą.

Dobry szef nie może obawiać się swoich współpracowników. Musi mieć świadomość, że im przysługuje prawo do tego, żeby mieć rację, że mogą w swoich dziedzinach być lepsi od niego. Medycyna, zarówno w praktyce jak i w nauce, jest grą zespołową. Każdy szef musi o tym pamiętać.

W końcu, żeby być dobrym lekarzem trzeba być dobrym człowiekiem i mieć z ludźmi – współpracownikami i pacjentami – dobry kontakt. Gdy przyjmuję pacjenta w przychodni nie potrafię jednocześnie stukać na klawiaturze komputera i rozmawiać. Wolę pozostać w pełnym kontakcie z człowiekiem. A potem w domu, wieczorami siadam przy klawiaturze. Ale pewnie, przynajmniej w pewnym stopniu, jestem ciągle lekarzem XX wieku. Niech więc młodzi dają rady jeszcze młodszym. Mają tu wielki potencjał.

Rozmawiała Agata Pustułka.

Wywiad opublikowano w „Gazecie Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach” 3/2023.

Przeczytaj także: „Mistrzowie Śląskiego Uniwersytetu Medycznego – prof. Lech Cierpka” i „75 lat Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach – wyzwania i rozwój”.

 
© 2024 Termedia Sp. z o.o. All rights reserved.
Developed by Bentus.