Archiwum prywatne

Doktor Quinn z Antarktyki

Udostępnij:
Łódzka anestezjolog Gabriela Szymelfenig, która dołączyła do 47. Polskiej Wyprawy Antarktycznej do Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego – całorocznej jednostki naukowo-badawczej zarządzanej przez Instytut Biochemii i Biofizyki Polskiej Akademii Nauk, zlokalizowanej na Wyspie Króla Jerzego w archipelagu Szetlandów Południowych – opowiada o swojej pracy.
Jak tam pogoda dziś na Wyspie Króla Jerzego?
– Dzisiaj wieje, ale wczoraj było bardzo przyjemnie. Tu jest teraz lato, wczoraj świeciło słońce i były 3 stopnie Celsjusza na plusie. Byliśmy nawet popływać na SUP-ach, oczywiście w kombinezonach wypornościowych. Jak jest wiatr, to niestety siedzimy, bo przemieszczamy się głównie łódkami zodiak, co przy wietrze jest po prostu niebezpieczne.


Archiwum prywatne

Jak się pani znalazła na Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego?
– Lubię zimno! Zawsze mnie ciągnęło w chłodniejsze klimaty i oczywiście ku naturze. Las, namiot i karimata to są najlepsze wakacje.

Ale z polskiego lasu na Szetlandy Południowe nadal jest daleka droga…
– Sam pomysł, by dołączyć do wyprawy badawczej, zrodził się kilka lat temu. Planowałyśmy z przyjaciółkami trekking na Grenlandii. Wszystko było gotowe i miałyśmy ruszyć pod koniec czerwca 2020 r. Wszyscy wiemy, co się wtedy wydarzyło, a Grenlandia miała bardzo duże obostrzenia covidowe. Nie pojechałyśmy, ale jak to w życiu bywa, nic nie dzieje się bez przyczyny. Zaczęłam intensywnie czytać o terenach arktycznych i ich historii. Marzyło mi się zimowanie na Polskiej Stacji Polarnej Horsund na Spitzbergenie, ale tam nie potrzebują zabezpieczenia medycznego. Gdy zaczęłam zgłębiać temat polskich stacji badawczych, trafiłam na „Arctowskiego”. O tym, jak wygląda praca lekarza w takiej placówce, dowiedziałam się od Karoliny Mroczkowskiej, która uczestniczyła w 45. edycji wyprawy.

Jak tam dotarliście?
– Początkowo planowaliśmy wystartować w połowie października, z różnych względów wyruszyliśmy ostatecznie w połowie grudnia, najpierw drogą lotniczą do Kapsztadu, tam dwa tygodnie czekaliśmy na zaopatrzenie i zakończenie załadunku statku. Sam rejs po południowym Atlantyku trwał trzy tygodnie, tydzień zajął rozładunek, bo tu – oprócz ekipy badawczej – przy powstającym nowym budynku stacji pracuje teraz ekipa budowlana. Łącznie niemal 50 osób. Wszystko, czego potrzebowaliśmy, musieliśmy przywieźć, więc było co rozładowywać.

Jakie były pani pierwsze wrażenia?
– Wciąż nie dowierzam, że tu jestem, że przez najbliższy rok będę mieszkać dwa metry od brzegu oceanu, patrzeć co dzień na otaczające lodowce i do pracy płynąć zodiakiem. Kolega z wyprawy powtarza, że czuje się jak w programie Davida Attenborough – coś w tym jest.

Jak wygląda pani dzień?
– Zabezpieczam medycznie stację. Oczywiście przyjeżdżają tu ludzie ponadprzeciętnie zdrowi, gdyż przed wyprawą przeszliśmy rozbudowane badania lekarskie. Ale zdarzają się przeziębienia i urazy. Na budowie – skręcenia kostki, ale także np. nadwyrężenia barku czy bóle szyi od pływania łódką. Gabinet jest nieduży, ale mam USG, respirator transportowy, defibrylator. Jeśli stanie się coś poważnego, możemy liczyć na pomoc lotniczą i – o ile pogoda pozwala – na transport helikopterem do miniszpitala w pobliskiej bazie chilijskiej. Śmieję się, że jestem tu taką trochę doktor Quinn, bo to jest taka podstawowa medycyna, oparta na moim oku, uchu i stetoskopie. Mogę sprawdzić kilka parametrów krwi – CRP, troponiny, D-dimery – ale już do morfologii muszę użyć hemocytometru. Trochę się poduczyłam z YouTube’a przed wyjazdem. Nie ma to nic wspólnego z moją dotychczasową pracą w szpitalu.

Rozumiem, że obowiązki medyka nie wypełniają pani całego czasu. Czym jeszcze zajmuje się pani na stacji?
– Zgadza się, jestem też wsparciem dla obserwatora terenowego. Chodzę na niezwykle ciekawe monitoringi ekologiczne, dotychczas asystowałam przy obrączkowaniu kormoranów i liczyłam ssaki płetwonogie: uchatki, foki, słonie morskie, krabojady. Sprawdzamy liczebność tych zwierząt w przepięknym, naturalnym otoczeniu. Chociaż trzeba uważać, bo uchatki potrafią pogonić.


Archiwum prywatne

Przyroda z pewnością oszałamia. Czy udaje się pani chodzić też na spacery?
– Tak. Największe wrażenie robią otaczające nas lodowce. Możemy swobodnie chodzić po stacji i wzdłuż linii brzegowej, ale jeśli wychodzimy poza obręb bazy, musimy wziąć ze sobą radio, gdyż łączność radiowa to jedyna metoda komunikacji. Polska opiekuje się dwiema ASPA-ami (Antarctic Specially Proteced Area) – 128, która jest obok stacji i 151 w drugiej zatoce. Jest tam przepięknie, to ścisłe rezerwaty przyrody, chodzimy tam tylko w ramach monitoringów.

Co panią skłoniło, by wziąć udział w tej wyprawie?
– Chęć sprawdzenia się i oczywiście ciekawość.

Czy coś panią tam zaskoczyło?
– Nie, bo dość dokładnie się przygotowałam do tego wyjazdu. Rozmawiałam z lekarką, która już tu była, czytałam wspomnienia. Również organizacyjnie przyłożyłam się do wyjazdu: zrobiłam dodatkowe kursy, m.in. z USG, spłaciłam kredyt i przeszłam pierwszą w życiu rekrutację! Po raz pierwszy szukałam pracy. Nigdy nie składałam CV, bo jednak w naszym zawodzie przy zatrudnianiu się tego nie wymaga, a tu nawet list motywacyjny trzeba było złożyć.

Wydaje mi się to trudne – być „na końcu świata” w grupie obcych osób – trochę skazanych jednych na drugich.
– Patrzę na to inaczej. Jesteśmy zespołem, który musi sobie sam radzić. Jak się coś zepsuje – to naprawiamy, nie ma możliwości pojechania do sklepu po nowe części czy urządzenie. Cokolwiek się stanie, musimy sami się z tym uporać, bo znikąd nie przyjdzie pomoc.

Świetnie współpracujemy, spędzamy razem czas i to przy pysznym jedzeniu. Kasia, szefowa kuchni, gotuje wspaniale. Mam tu poczucie takiej pierwotnej wspólnoty – np. odzwyczaiłam się od posługiwania się pieniędzmi! Tu po prostu ich nie potrzebujemy. Słyszałam, że ludziom po powrocie z rocznej wyprawy zdarzało się wychodzić z restauracji bez płacenia, bo tak bardzo zapomnieli, jak działa świat. Na razie smuci mnie zepsuta bieżnia, ale myślę, że do zimy dopłynie już nowa.

Uczestniczy pani w wyprawie całorocznej. Czy nie przeraża pani wizja zimna i ciemności przez wiele miesięcy?
– My jesteśmy na 62. stopniu szerokości geograficznej, poza kołem podbiegunowym, u nas będzie tak ok. 3 godzin dziennie jasno przy bezchmurnym niebie. W ogóle mnie to nie przeraża, wręcz jestem podekscytowana! Jestem miłośniczką stolarstwa, a tu mamy wspaniałą stolarnię. Już zaplanowaliśmy, że zrobimy z drewna piłkarzyki i ławkę przed wejściem do stacji. Mam też sporo książek. Będzie super, jestem tego pewna – warto było się odważyć!

Rozmawiała Agnieszka Danowska-Tomczyk.

Artykuł opublikowano w Piśmie Okręgowej Izby Lekarskiej w Łodzi „Panaceum” 3/2023.

Przeczytaj także: „Medycyna ratunkowa? Nie ma nudy”.

 
© 2024 Termedia Sp. z o.o. All rights reserved.
Developed by Bentus.