Czech: Czy powinniśmy stosować protekcjonizm na rynku krajowym? Jesteśmy na to za słabi

Udostępnij:
Wiceminister w rozmowie z "Menedżerem" odpowiedział na pytanie, czy mamy wspierać głównie polskich producentów, czy wszystkich inwestujących w Polsce. - Powinniśmy postępować zgodnie z regułami Unii Europejskiej i tworzyć takie regulacje i takie uwarunkowania, żeby biznes międzynarodowy i biznes polski były w stanie konkurować na równych prawach - przyznał Marcin Czech.
Ważnym problemem dla systemu ochrony zdrowia jest dostępność leków. W jaki sposób grupa ekspertów, która pracuje nad powstającą "Polityką lekową" podchodzi do tego zagadnienia?
- Dostępność można rozpatrywać na różnych poziomach. Z jednej strony jest to obecność na rynku, czyli rejestracja, ale także sprawa braków i wywozu leków. Z drugiej strony – kwestia zabezpieczenia w sytuacjach krytycznych, np. podczas epidemii bądź klęsk żywiołowych albo zagrożeń bioterrorystycznych. Kolejną sprawą jest efektywne zabezpieczenie dostaw również bardzo specyficznych leków, takich jak radiofarmaceutyki, leki krwiopochodne czy czynniki krzepnięcia. Można jeszcze wymienić dostępność na poziomie rejestracyjnym: sprawność urzędów, opłaty, procedury i kontrola. Istnieje też dostępność refundacyjna, czyli to, na co nas stać. Czy powinniśmy pozostać przy obecnym systemie, czy może pójść w kierunku zabezpieczenia społecznego? Trochę to już robimy. Jeżeli wprowadzamy programy lekowe, np. w onkologii, to zupełnie zdejmujemy z pacjentów obciążenie finansowe. Jeżeli rozszerzymy listę leków 75+, to zdejmujemy obciążenie finansowe z seniorów. To jest czysta polityka lekowa. Musimy się zastanowić nad funkcją poszczególnych instytucji w procesie refundacji, nad metodami oceny, nad rolą procesu HTA. Ważne są też kryteria refundacji. Czy powinniśmy mieć próg opłacalności? Na jakim poziomie? Czy powinniśmy od niego odejść w przypadku chorób rzadkich i ultrarzadkich? W obszarze monitorowania problemem jest ocena skuteczności i efektywności leczenia oraz wykorzystanie danych, które są w systemie. Zastanawialiśmy się też nad innowacyjnością w programach lekowych i nad generykami. Musimy szanować genetyki, bo one dają nam możliwość racjonalizacji farmakoterapii. I tutaj dochodzimy do punktu, w którym wykraczamy poza Ministerstwo Zdrowia. Pukamy grzecznie do Ministerstwa Rozwoju i mówimy: generyki to jest polski przemysł farmaceutyczny. Powinniśmy budować jego innowacyjność, ale szanując zasady obowiązujące w Unii Europejskiej. Czy mamy wspierać głównie polskich producentów, czy wszystkich inwestujących w Polsce?

A jakie jest pana zdanie?
- Pytanie brzmi, czy powinniśmy stosować mocny protekcjonizm na rynku krajowym. Myślę, że jesteśmy na to za słabi. Pan mnie teraz pyta o politykę przemysłową, więc obok mnie powinna siedzieć pani wiceminister rozwoju. Pyta mnie pan również o politykę w ogóle. Myślę, że powinniśmy postępować zgodnie z regułami Unii Europejskiej i tworzyć takie regulacje i takie uwarunkowania, żeby biznes międzynarodowy i biznes polski były w stanie konkurować na równych prawach. Uważam, że powinniśmy stworzyć ulgi dla innowacyjności i przyciągać innowacyjne rozwiązania na różnych poziomach: na poziomie centrów badawczych, badań klinicznych, badań przedklinicznych, badań czwartej fazy itd. Powinniśmy też absolutnie popierać szybki rozwój leków biopodobnych, by zapewnić dodatkowe opcje terapeutyczne oraz promować szybkie wchodzenie generyków na listę refundacyjną. W ten sposób można szybko uzyskać oszczędności z systemu. W przypadkach, w których jest to konieczne, musimy wykorzystywać import równoległy. To tworzy przestrzeń dla refundacji nowych molekuł.

Nie boi się pan, że to wbrew woli partii? Były głosy, żeby skoncentrować się na polskim rynku.
- Polski rynek bardzo na tym skorzysta. Ja absolutnie nie chcę pomijać interesu narodowego. Reguły trzeba tworzyć w taki sposób, aby np. nagradzać inwestycje w Polsce. Największe inwestycje zlokalizowane w Polsce należą automatycznie do polskich graczy – polskich producentów generyków. Jeśli pan zapyta, ile podatków zostawiają w kraju różne firmy, ilu zatrudniają pracowników, ile wypracowują polskiego PKB, to Ministerstwo Rozwoju w zasadzie już nad tym pracuje. Nasz przemysł w wielu miejscach jest zreformowany, silny, kierują nim menedżerowie z dobrym wykształceniem i międzynarodowym doświadczeniem – bez problemu może rywalizować na arenie międzynarodowej. Jeśli chodzi o nasze partyjne marzenia o wielkości Polski, ja też chciałbym, żebyśmy byli silnym krajem i wyjątkowym narodem. Jednak odkrycie innowacyjnego leku wymaga minimum miliarda dolarów, ja tego miliarda nie widzę. Mogę natomiast stworzyć takie warunki, żeby polscy naukowcy, polskie centra, polscy lekarze, polskie szpitale i polscy pacjenci mieli w tym odkryciu swój znaczny i w pełni zasłużony udział.

Farmakoekonomista to osoba, która teoretycznie godzi funkcje lekarza i urzędnika. Która z nich jest panu bliższa?
- Trudne pytanie. Odpowiem wymijająco. Farmakoekonomika to dziedzina, która bierze pod uwagę efekty zastosowania jakiejś terapii, najczęściej farmakoterapii, i koszty, a następnie za pomocą różnych wskaźników i analiz stara się określić jej opłacalność. Tak powstaje informacja dla decydenta, aby on mógł podejmować decyzje na podstawie zdefiniowanych kryteriów i reguł. Ale to nie zastępuje decyzji. Pytanie powinno więc być zupełnie inne: czy ja jestem bardziej... a może czy powinno się być bardziej urzędnikiem czy lekarzem. Jest jeszcze jedno rozróżnienie: czy patrzy się całościowo na system czy indywidualnie na pacjenta. Teraz jestem wiceministrem zdrowia i patrzę oczywiście całościowo, bo nie wolno mi inaczej. Taka jest moja rola. Jeśli próg opłacalności jest przekroczony 33 razy, to ja jako wiceminister muszę powiedzieć producentowi „nie”. Jeśli jednak przesiądę się na krzesło lekarza i będę miał indywidualnych pacjentów, umierające dzieci, to ja oczywiście powiem: „nie obchodzą mnie żadne kalkulacje, trzeba ratować te dzieci, żeby one żyły, żeby mogły funkcjonować”. To jest inny punkt widzenia.

Rozumie pan zatem tych, którzy później będą protestować?
- Mam wrażenie, że ja ich doskonale rozumiem. Przychodzą do mnie, do Ministerstwa Zdrowia, przedstawiciele organizacji pacjenckich, chorzy, rodzice dzieci chorych na choroby rzadkie i ultrarzadkie, kontaktują się ze mną lekarze, którzy mówią, że chcą pomóc pacjentom, ale my nie chcemy zapłacić. Ja takich spotkań mam tygodniowo kilka lub kilkanaście. Aby spełnić wszystkie te prośby, musiałbym mieć trzy albo cztery razy większy budżet. Muszę przyjąć jakieś kryterium, chociaż chciałbym sfinansować wszystko i uważam, że to jest absolutnie uzasadnione. Nie płacimy za terapie, które nie działają. Ale wśród rzeczy najpotrzebniejszych stać nas tylko na supernajpotrzebniejsze. To naprawdę duże obciążenie psychiczne, bo nie sposób wyjść z pracy, pójść do domu i o tym nie myśleć. Trudno jest podejmować takie decyzje, które są decyzjami urzędniczymi, bo opierają się na progu opłacalności. Argument jest taki, że ten próg stosujemy po to, żeby uratować nie 5 osób, ale 5000. Tak wyglądają te decyzje, ale to nie farmakoekonomiści za to odpowiadają.

Ja jestem lekarzem niepraktykującym, ale z prawem wykonywania zawodu, mam dwie specjalizacje medyczne. Czuję się lekarzem. Jestem epidemiologiem i specjalistą zdrowia publicznego. Jestem również laryngologiem, praktykowałem jako lekarz z pacjentami. Mam bardzo silne lekarskie spojrzenie na te sprawy. Nie wiem, czy nie byłoby lepiej, gdyby na moim miejscu siedział np. farmaceuta, który jest trochę dalej od pacjentów, albo nawet zimny ekonomista, który policzyłby pieniądze i powiedział: „to sfinansujemy, a tego nie”. Oczywiście lekarzowi jest dużo łatwiej rozmawiać z organizacjami, pacjentami, konsultantami i innymi lekarzami. Mam lekarskie „skrzywienie”, ale jestem zmuszony patrzeć jak urzędnik. Nie mogę pomóc wszystkim, bo przekroczę budżet. Rolą Ministerstwa Zdrowia jest zapewnienie świadczeń obywatelom przy bardzo ograniczonych środkach. Stąd nasze starania, żeby w systemie ochrony zdrowia było więcej pieniędzy. Minister Konstanty Radziwiłł jest pierwszym ministrem, któremu udało się osiągnąć jakiś konkret w tej sprawie. Zwiększenie nakładów jest absolutnie konieczne. Potrzebujemy więcej pieniędzy również na farmakoterapię. Nie możemy porównywać się z systemem holenderskim albo niemieckim. Oni przeznaczają nominalnie i procentowo dużo więcej na zdrowie. My tylko 4,7% ze źródeł publicznych. To zresztą rekord, a tak naprawdę w ostatnich latach było to między 3,7% a 4,2–4,3%. Nawet jeśli doliczymy wydatki prywatne to uzyskamy jakieś 5,5% może 6%, a według superoptymistycznych szacunków 7%. Przy tak niskim PKB i oczekiwaniach absolutnie europejskich system sobie nie poradzi. Mamy w Polsce dylemat, bo nie jesteśmy aż tak biedni jak kraje afrykańskie, które stać tylko na dwa antybiotyki. Lista refundacyjna biednego kraju afrykańskiego składa z kilku leków. Jesteśmy na to o wiele za bogaci, ale też o wiele za biedni, aby zapewnić taki dostęp jak w Europie Zachodniej. Amerykanie zastanawiają się, jak kupować generyki z Kanady, bo nie stać ich na płacenie za farmakoterapię – w kraju, który przeznacza w tej chwili ponad 50 tys. dolarów na obywatela i 18% PKB na ochronę zdrowia. Jeśli ich nie stać na leki, to jak nas ma być stać? Smutne, ale prawdziwe [...].

Wywiad w całości do przeczytania w "Menedżera Zdrowia" numer 8/2017. Czasopismo można zamówić na stronie: www.termedia.pl/mz/prenumerata.

Przeczytaj także: "Marcin Czech: Nie wszyscy będą zadowoleni z "Polityki lekowej".

Zachęcamy do polubienia profilu "Menedżera Zdrowia" na Facebooku: www.facebook.com/MenedzerZdrowia/ i obserwowania konta na Twitterze: www.twitter.com/MenedzerZdrowia.
 
© 2024 Termedia Sp. z o.o. All rights reserved.
Developed by Bentus.