Archiwum

Środowisko lekarskie – czy takie zwierzę w ogóle żyje?

Udostępnij:
– W swojej masie zawodowej lekarze są coraz bardziej zróżnicowani, podzieleni na specjalności kliniczne, na grupy hierarchicznie wzajem siebie usytuowane, na formy prawne wykonywania zawodu, na kategorie placówek i na frakcje wiekowe – podkreśla dr n. med. Krzysztof Madej, zastanawiając się, czy w ogóle można mówić o środowisku lekarskim.
Tekst byłego wiceprezesa Okręgowej Rady Lekarskiej w Warszawie dr. n. med. Krzysztofa Madeja:
Więc samorząd nam się ukonstytuował. Od dołu do samej góry. Wiem, pamiętam – wszystkie panie od języka polskiego, jak Polska długa i szeroka, przypominają, że zdania od „więc” się nie zaczyna.

Słowo „więc” to spójnik, który w zdaniu złożonym przyłącza wyrażenie przedstawiające skutek tego, o czym była wcześniej mowa, lub wniosek wynikający z treści poprzedniego zdania. Otóż to – a więc…, bo to, o czym chcę teraz napisać, to nawiązanie i kontynuacja tego, o czym pisałem już poprzednio, czyli o potrzebie refleksji programowej w izbach lekarskich, która – zdaniem niektórych pięknoduchów – powinna poprzedzać działanie.

Z tym budowaniem programów działania na każdym piętrze aktywności społecznej, od drobnych nieformalnych grup obywatelskich, poprzez partie polityczne, aż do państw jako całości, to trudna sprawa, bo jest to często działalność pogardzana i traktowana jako zupełnie niepotrzebna. Kto czyta programy partii politycznych przed wyborami? Dzisiaj na ludzi działają memy, tweety, klipy, afery, skandale, celebryci i rożni inni „pajace” z zaciągu politycznego, a nie rozważania o celach dalekosiężnych i umowach społecznych. Przecież to, jak być powinno i co należy robić, jest jasne i wiadome od dawna bez programów, i to jest właśnie program. Ma być łatwo, szybko, tanio, bezpiecznie i, przede wszystkim, rentownie. Rentownie podwójnie, potrójnie… no tyle, ile trzeba.

Etymologicznie rzecz biorąc, konstytuowanie się (od łac. constituere – tworzyć) to określenie struktury organizacji, przydzielenie określonym osobom określonych funkcji w trybie nominacji lub wyborów (czyli mówiąc „po naszemu”: „obsadzenie stołków”) oraz przyjęcie zasad i metod działania całej struktury.

Ponieważ struktura jest z góry określona, personalia załatwione, reguły obsady i zasady działania całości organizacji i jej części, a nawet cele, są ustawowo predefiniowane, to gdzie jest miejsce na kreację programową i po co to całe gadanie? W tej całej wyliczance brakuje jeszcze jednego bardzo istotnego elementu, czyli metod działania, których nie da się nigdzie na stałe zapisać (np. izby lekarskie co roku organizują protesty uliczne w postaci przemarszów i „białych miasteczek” przeciwko zbyt niskim zarobkom personelu ochrony zdrowia) i trzeba je na bieżąco wymyślać w miarę rozwoju życiowych wypadków, by szukać dróg do osiągania tej najwyższej organizacyjnej cnoty, jaką ostatnio okrzyknięto „skuteczność”.

Konstytuowanie przebiegało w atmosferze – ujmę to najdelikatniej – rozwarstwień pokoleniowych (signum temporis), żeby nie używać terminu „walka pokoleń”, bo słowo „walka” źle się kojarzy, a ponadto zadeklarowaliśmy sobie, post factum, miłość międzypokoleniową, szczególnie do naszych kochanych emerytów i którzy są tym sympatyczniejsi, że nie konkurują z nami na rynku świadczeń.

Cóż z tego, żeśmy się tak umówili, skoro TVN24 już 14 maja (za Twitterem) obwieścił, że rezydenci wzięli Naczelną Izbę Lekarską, a jeden z zapalczywych trybunów tego środowiska tryumfalnie doniósł, że po siedmiu latach starań młodzież lekarska uzyskała w samorządzie lekarskim większościową przewagę. I jeszcze dodał, że życzy innym swoim rówieśnikom, żeby akcję rezydentów powtórzyli w innych dziedzinach życia społecznego, na przykład w polityce. To dosyć oryginalny, daleko idący postulat ustrojowy, bo do tej pory nie było mowy, że niedomogi naszego życia państwowego, politycznego i gospodarczego wynikają z zachwiania równowagi na stronę gerontokracji, tak jak to się przypisywało korporacji lekarskiej. Wygląda na to, że do licznych mniejszości społecznych, które trzeba wyzwolić, w tym wypadku z opresji starców, jest adolescencyjna warstwa naszego społeczeństwa. Niech i tak będzie, walka się nasila w miarę ugruntowywania się pokoju. To jest ta dialektyka, do której zdążyłem się już przyzwyczaić.

Tych siedem lat to prawie jak oblężenie Konstantynopola w latach 1394-1402 prowadzone przez sułtana osmańskiego Bajazyda I Błyskawicę. Tyle że Bajazyd odstąpił od oblężenia, bo sam został zaatakowany przez Timura i musiał podjąć z nim walkę. Nasi zdobywcy wdarli się na mury Naczelnej Izby Lekarskiej po drabinach dotychczasowych sukcesów, zajęli twierdzę, wycieli załogę w pień i zawiesili swoje proporce na wieżach Zamku Wysokiego. Nie ma co, trzeba przyznać, że biorąc pod uwagę różnicę sił witalnych, sędziwi obrońcy bronili się imponująco długo. Oczami wyobraźni widzę, jak zmęczeni wiekiem i nieustanną wiecznie przegrywaną walką, przez siedem lat snują się po blankach murów, szorując tarczami o ziemię, powłócząc nogami obutymi w stalowe ciżmy, z ciężkimi hełmami stale opadającymi na oczy.

Jak powiedział to kiedyś mój ulubiony felietonista: „figury zostały rozstawione, czas zacząć grę”. A o co idzie ta gra? Jednym z haseł, jakie pojawiły się w debacie międzykadencyjnej, było/jest „skuteczność”. Na razie działanie skuteczne mamy zadeklarowane. Podobno z punktu widzenia „pijarowego” takie deklaracje są bardzo ważne i silnie oddziałują na elektorat. Wyjaśnił mi to kiedyś pewien ekspert mądrala, kiedy zakładane było przez pana posła Piotra Marca (Liroya) stowarzyszenie „Skuteczni”. Dziwiłem się wówczas, że można się nazwać skutecznym, zanim się cokolwiek zrobiło, ale wyjaśniono mi, że tak właśnie trzeba, bo „rzecz nienazwana nie istnieje”. W polityce to się nazywa „nameing”. Niech więc będzie, że dalej w to wierzę, mimo dalszych losów wspomnianego stowarzyszenia.

A czego ta skuteczność ma dotyczyć? „To jest dobre pytanie”, jak odpowiedział kiedyś na zadane mu pytanie Lesław Maleszka (i na tym poprzestał). Sprawa to niby łatwa, bo ustawa o izbach lekarskich w art. 5 wymienia 24 zadania dla samorządu lekarskiego. Jednak w szczątkowej dyskusji programowej w tym, jak to nazywam, okresie międzykadencyjnym, używane było hasło, że samorząd lekarski trzeba redefiniować w odpowiedzi na nowe czasy. Choć sam już raz z przekonaniem użyłem tego zawołania, nie bardzo wiem, co by to miało oznaczać. Czy któreś z wymienionych zadań się zdezaktualizowało i przybyły nowe? Czy może zadania są w porządku, a rzecz dotyczy jakichś, niestosowanych dotychczas, zasad i metod działania?

Mimo to powinniśmy spróbować poszukać odpowiedzi na kilka pytań cząstkowych, tych na niższym poziomie, w stosunku do głównych haseł i zadań programowych. Dziś dla przykładu i jakiegoś początku wspomnę, ze szczupłości miejsca i braku pewności, że to kogoś zainteresuje, o dwóch, góra trzech sprawach.

Jest wśród tych zadań taki tajemniczy punkt 13: „integrowanie środowiska lekarskiego”. Oznaczałoby to, że dawny legislator był przekonany, że jest coś takiego, jak środowisko lekarskie, i że są jakieś metody na integrowanie tegoż środowiska, i że to integrowanie jest wartością społeczną. Co do tego domniemanego przekonania zdania są jednak podzielone. Można oczywiście założyć, że posiadanie dosyć rzadkiego społecznie wykształcenia, dosyć hermetycznej wiedzy przyrodniczej oraz że objęci jesteśmy dosyć zunifikowanym i szczelnym systemem zasad i norm – naukowych, etycznych i obyczajowych (wszystkie one wiążą się ze sobą ściśle w jeden konglomerat), w naturalny sposób czyni z nas, in gremio, coś, co nazywamy środowiskiem.

Jest przecież trochę grup zawodowych, które mają wiele z wymienionych wyżej atrybutów, a jakoś nie podejrzewamy, że tworzą lub powinny tworzyć to, co my, na potrzeby własnej ideologii, próbujemy nazywać środowiskiem. To z naszej strony trochę takie przekonanie, jakie zawarte jest w micie założycielskim o masonerii. Oto średniowieczni budowniczowie gotyckich katedr, posiadając unikalne umiejętności, dzięki którym możliwe jest wznoszenie niewyobrażalnych w tamtych czasach konstrukcji, przekształcają się w organizację, z wpływami wykraczającymi daleko poza wyjściowe kompetencje.

Opowiadał mi kiedyś pewien starszy już inżynier, działacz jednego z kilkudziesięciu stowarzyszeń naukowo-technicznych wchodzących w skład Naczelnej Organizacji Technicznej, że dawno temu w kilku edycjach wyborów do parlamentu ten naczelny organ wystawiał swoją listę. Mieli nadzieję, że środowisko inżynierów poprze swoich kandydatów i dzięki temu będą mieli szansę zmienić coś na lepsze w życiu przemysłowym i gospodarczym, nieustająco demolowanym przez polityków. Ku frustracji działaczy lista dostawała poparcie żadne. Co by to mogło oznaczać? Że nie ma żadnego środowiska czy że jest środowisko, tylko nie jest ono skłonne do zbiorowego działania?

Tak samo my wierzymy, że gdyby udało się, wykorzystując tę środowiskową spójność, doprowadzić do wspólnego działania, to spełniony byłby podstawowy warunek osiągania, wspomnianej wyżej, skuteczności, czyli wymuszenia na decydencie realizacji naszej woli. A więc to samo pytanie: czy zmniejszająca się stale frekwencja wyborcza w wyborach samorządowych oznacza, że nie ma środowiska lekarskiego, czy…? Patrz wyżej.

W swojej masie zawodowej jesteśmy coraz bardziej zróżnicowani, podzieleni na specjalności kliniczne, na grupy hierarchicznie wzajem siebie usytuowane, na formy prawne wykonywania zawodu, na kategorie placówek, w których się zatrudniamy, i – na koniec – na frakcje wiekowe. Mamy coraz bardziej zróżnicowany dostęp do apanaży wynikających z uprawiania zawodu i coraz trudniejsze warunki pracy – niedobory kadrowe, gwałtowny rozrost biurokracji, przeregulowanie administracyjne, etatyzacja i agresja państwa w zakresie odpowiedzialności prawnej. W środowisku toczy się raczej gospodarcza walka konkurencyjna niż solidarność korporacyjna, a o sile tej postawy w skali zbiorowej, jaką jest solidarność, mogliśmy się przekonać na przykładzie najnowszej historii Polski.

Innym przykładem z tych dylematów jest to, czy zawód lekarza, który już w zasadzie nie ma atrybutów zawodu wolnego, powinien być tak traktowany i co z tego powinno wynikać.

No i pkt 14 art. 5 ustawy – wizerunek społeczny lekarza. Zawsze bawiły mnie te pomysły firm doradczych na poprawę wizerunku. Wizerunek to można budować dla firmy, która coś produkuje: dobry produkt, ale publika o tym nie wie, albo kiepski, ale trzeba wmówić, że on jest lepszy od innych. Jakoś to nie pasuje do „produktu”, jakim jest lekarz.

Kiedyś pewien znamienity profesor startował w wyborach na prezesa Naczelnej Rady Lekarskiej. Przegrał z kretesem. Nie dogadał się z salą (sala oczekiwała prywatyzacji i komercjalizacji ochrony zdrowia – wyglądała biznesmena medycznego). W swoim przemówieniu powiedział, że najważniejszym zadaniem samorządu jest zbliżenie mas członkowskich izb lekarskich do swojej organizacji. Pędzę do niego wzburzony po klęsce i mówię: „Cóż ty za bzdury opowiadałeś. Przecież nikt tego hasła nie rozumie, bo nie wiadomo, jak miałoby być realizowane. Jak byś zamierzał to osiągać?” Ze smutkiem w oczach odparł: „Nie wiem, ale trzeba próbować”.

Badaniami nad zagadnieniem, czy takie zwierzę jak „środowisko lekarskie” w ogóle żyje, postanowiłem poświęcić się w najbliższej przyszłości. Sądzę, że zajmie mi to najbliższe cztery lata i na ten czas przyznałem sobie prywatny grant sponsorski. O wynikach poinformuję niezwłocznie po zakończeniu badań. Tymczasem bardzo zaaferowany pędzę do tej roboty.

Artykuł opublikowano w „Gazecie Lekarskiej” 7–8/2022.

 
© 2024 Termedia Sp. z o.o. All rights reserved.
Developed by Bentus.